Jako, że jestem chora, mogłam wam to napisać... więc enjoy, bo inaczej będę miał smutka przy tej durnej ospie :P Tak więc, wracam do czytania Zaćmienia (mama mi to wypożyczyła nwm dlaczego, ale nie mam nic innego do czytania ;-;)
_________________________________________
Do szkoły chodzę już blisko miesiąc. Wrzesień się kończy, dając pole do popisu swojemu sąsiadowi, październikowi. Temperatura zaczyna spadać szybciej, niż oczekiwałam. Cały czas jest mi zimno; to pewnie dlatego, że sierpień spędziłam w domu Bridget w słonecznej Arizonie. W porównaniu z panującym tam klimatem, moja Alaska to Antarktyda lub Arktyka. W telewizji mówią, że za tydzień ma spaść śnieg. Super, znów będę chodzić napakowana do szkoły, w stu swetrach i kurtce. Kiedy będę dorosła, też sobie znajdę męża zza Kanady i zostawię to bagno w spokoju. I najlepiej, żeby ten mąż nie był jedynakiem. I blondynem też lepiej nie. A tak poza tym, wezmę każdego, żeby tylko nie zostać tutaj, odcięta od całego państwa.
Kończę swoje głupie przemyślenia, kiedy matematyka kończy się drażniącym dźwiękiem dzwonka. Nauczycielka, panna High - nazwisko całkiem do niej nie pasuje, jest niższa ode mnie, a ja mam tylko metr sześćdziesiąt dwa - prosi jakiegoś ucznia o zmazanie tablicy, kiedy pakuję książki do plecaka i wstaję z krzesła, ciągnąc go za sobą w stronę drzwi. Wychodzę jako ostatnia. Kiedy jestem już na korytarzu, połowa klasy już się zmyła. Otwieram szafkę, uprzednio wybierając swój kod, i chowam w niej plecak.
Mimo, że nie mam ochoty się ubierać - przecież w szkole jest tak ciepło! - wciskam się w beżową, puchową kurtkę, szybko zawiązuję szalik i zakład na głowę bordowy beret.
Wychodzę ze szkoły dziarskim krokiem. Chcę być w domu jak najszybciej, bo znając tatę, z pewnością zapomniał, gdzie dałam garnek z zupą do odgrzania. Idąc przed siebie, liczę czerwone płyty chodnikowe, układające się w nudny, miarowy wzór. W końcu podnoszę głowę.
To znowu on! Ten nowy, Adam. Przeraża mnie to, co widzę; stoi oko w oko z potworem, o psim tułowiu i siedmiu wężowych głowach. Jedną ręką próbuje zatkać nos, kiedy zbliża się o kolejne kilka kroków.
Chcę krzyknąć, kiedy jedna z głów skupie jego włosy, ale stoję i tylko obserwuję, wryta w ziemię.
Nagle w jego lewej ręce dostrzegam miecz - świeci jasnym blaskiem, niczym miecz świetlny Jedi - i to sprawia, że czuję się jeszcze dziwniej. Nie chcę widzieć, tego co za chwilę nieomylnie się stanie. On tam zginie, to jest pewne. Zamykam oczy na sekundę, a kiedy je otwieram, potwora już nie ma.
Widzę tylko trochę złocistego pyłku na ulicy, ale za chwilę wiatr go rozwiewa w cztery strony świata. Wtedy ciemnowłosy mnie zauważa i zastyga w przerażeniu większym, niż przed tym potworem.
- Co to było?! - wrzeszczę, a przynajmniej próbuję, bo głos odmawia mi posłuszeństwa.
- O co ci chodzi, dziewczyno? - pyta, a jego głos przybiera pogardliwą barwę. Mimo to, na wspomnienie wyrazu jego twarzy przed chwilą nie mogłam mu uwierzyć, że nic nie wie.
- O to c o ś - specjalnie literuję ostatnie słowo, chcąc zwiększyć jego znaczenie.
Adam nie daje za wygraną i zakłada ręce na piersi.
- Czy c o ś ci się pomyliło. - Uśmiecha się do mnie z politowaniem. - Dobra, mniejsza z tym. Idę do domu, ciocia się pogniewa.
- Od kiedy mieszkasz z ciocią? - pytam, nieco zdziwiona.
Chłopak przez chwilę się waha, zastanawiając nad odpowiedzią. Mam go!
- Od zawsze, a co? Nie sądziłem, że jesteś taka walnięta. Przecież mówiłem ci o tym na samym początku.
- Powiedziałeś przecież, że mieszkasz z mamą, ojczymem i babcią - upieram się przy swoim. To wszystko jest jakieś podejrzane.
- Słuchaj uchem, a nie brzuchem - mówi i odwraca się do mnie plecami.
W jego włosach widzę ten sam złoty pyłek. To na pewno nie było przewidzenie.
Chcę zawołać go i udowodnić moją rację, ale w tym momencie znów wieje wiatr. Ostatni dowód leci w powietrzu. Stoję jeszcze chwilę, by był między nami wystarczająco duży odstęp - nie mam ochoty widzieć tego pospolitego krętacza na horyzoncie.
Do domu wracam jakieś piętnaście bądź dwadzieścia minut później. Możliwe nawet, że tak się wlokłam, że zajęło mi to pół godziny. Nie mam pojęcia, bo nie liczę.
Tata w małym saloniku ogląda jakąś portugalską telenowelę. Na chwilę siadam obok niego i też wpatruję się w ekran, ale kiedy słyszę po raz piętnasty słowa "Kocham cię, Stefano." idę do swojego pokoju (w końcu całkiem mojego, odkąd Bridget zmieniła miejsce zamieszkania), napisać referat na historię. Biorę potrzebne mi do tego przybory i "teleportuję się" z nimi do salonu, gdzie siadam przy oknie i rozstawiam je na dużym parapecie, o wiele lepszym niż biurko i sztuczne światło w moim skromnym pokoiku.
Moim tematem był Perseusz. Braliśmy właśnie mitologię grecką, a pani Hale wpadła na pomysł losowania - każdy miał bez podglądania wybrać karteczkę z cyferką, a później na tablicy napisała, który numer jakiemu tematowi się równa. Tak więc wypadło na Perseusza.
W naszych podręczniku jest o nim niezwykle niewiele, ale mam wrażenie, że podświadomie znam tego bohatera, kojarzącego się z zielonymi oczami.
Mam wrażenie, że oszalałam. Od kiedy Perseusz ma zielone oczy? Tak, coś mi się z tym Percym miesza.
Zamieram. Jaki Percy? Po jaką cholerę nadałam greckiemu herosowi tak durne przezwisko. Co ja robię? Przestałam myśleć?
Patrzę na kartkę papieru, na której napisałam swoim kaligraficznym pismem parę zdań. Mimo, że potrafię się po sobie doskonale odczytać tak jak inni, przychodzi mi to z trudnością. Niepewnie odkładam długopis i przypominam sobie o obiedzie, który muszę podgrzać dla siebie i ojca. Umieram z głodu i szybko zapominam o całej sprawie z "Percym" i zielonymi oczami.
Idę na chłodny ganek i biorę stamtąd garnek pełen zupy pomidorowej, a potem wchodzę do kuchni i kładę zupę na kuchence. Włączam gaz na minimum i wracam do salony, siadam przed oknem. Tato wciąż wpatruje się w telewizor, choć od dłuższego czasu idą reklamy, a co druga reklamuje proszek do prania.
Nie chcę mu przeszkadzać w tej jego bierności. Tęsknię za takim, jakim był wcześniej. Chcę, żeby ten dawny on wrócił do mnie, do mojej siostry. Ale nie może tak się stać. Nie w tym życiu.
Znów próbuję pisać o Perseuszu, ale słowa - których zresztą nie tworzę - nie przelewają się na kartkę. Mam nadzieję, że ten chwilowy brak weny twórczej przejdzie mi za pół godziny, może godzinę. W tym czasie znów obserwuję ulicę. Jak w każdy piątek o szesnastej, pod dom podjeżdża pomarańczowa furgonetka, a Adam wybiega do niej ubrany tylko w podkoszulku i dżinsach.
Tak jest zawsze - ona podjeżdża, Adam do niej wsiada i odjeżdżają. Ale w
zasadzie nigdy nie widzę, kiedy wraca. Przez cały weekend nie ma go w
domu, który podczas jego nieobecności wygląda jak widmo. W dodatku nigdy
nie widziałam ani jego rodziców (powiedzmy tak, skoro ma ojczyma) i
babcio-cioci. Na dodatek ciemnowłosy chłopak zawsze jakimś cudem w
poniedziałek jest w szkole w pysznym humorze. Nie przejmowałam się tym
zbytnio, przecież może jeździ do rodziny. Pewnie ma kogoś jeszcze.
Mimo to, cała sprawa wygląda podejrzanie. A po incydencie na ulicy postanowiłam go obserwować.
Adam wsiada do pojazdu, ktoś mu przy tym pomaga zrobić to szybko. Furgonetka odjeżdża kawałek, dalej niż widzę z tego miejsca, ale szybko wychylam się bardziej. Na moich oczach znika. Ot tak.
Co to, do tysiąca piorunów, było? To nawet gorsze niż "Percy" i zielone oczy. Może rzeczywiście c o ś mi się robi w tej głowie.
Ha, ha, robi się coraz lepiej! :D Wszyscy chorujemy, jeju. Mnie pokonała grypa ;-; Rozdział.. (szczerze, nie wiem jak to nazwać)jak zawsze.
OdpowiedzUsuńPisaj, pisaj ;)
Ta... jak ja to kocham. 38 stopni i tylko Zmierzch pod ręką ;-;
UsuńTak, to rozdział - opowiadanie w zamian za tamto stare Percabeth. Następny też pewnie niedługo, bo nie mam zbytnio co robić (oprócz czytania, jak Bella namawia Edwarda do CIASTEK, co sprawia, że psycha mi już siada)
A później część z wielkim "Drama Time " - łopatogłowy odmawia seksu. Nie pytaj, czemu nazywam tak Edwarda. To.. cenzura. ;-; Zmierzchu szczerze współczuję. Boże. Poddałam się po kilku rozdziałach.. losowo wybranych z każdej części, bo już miałam uprzedzenia.. xd No i film. Który.. W sumie nie jest taki zły, boziu.
UsuńSzybkiego powrotu do zdrowia :)