7.10.2017

08. Valdez i ekipa [1/2]

Rozdział miał być kiedy indziej, ale miałam ostatnio wielką radochę z tego, że mam w końcu 5 odcinek 3 sezonu The Walking Dead i chcę odblokować wszystkie zakończenie. Chyba jeszcze żaden sezon nie był tak klimatyczny, chociaż niektórzy mają inne zdanie :P Może po prostu podobało mi się świeże spojrzenie. Całkiem nowe postacie, a nie tylko odkopywanie starej kopalni.
Lol, to zakończenie 3… season 4 is coming sooner or later xD Ale jak nie będzie w nim Gabe’a *mało prawdopodobne, bo w jednym endingu ten cinnamon roll w hipsterskiej czapce umiera, ale wciąż…* i znowu będę musiała szwędać się z Clemcią wśród szwędaczy w poszukiwaniu AJ'a i oczywiście wpakuję kolejnych ludzi w jakieś łajno *lub spotka love życia*, to nie, chyba sobie odpuszczę.
Do zobaczenia w drugiej części rozdziału :)
Pewnie będzie jakoś za tydzień, może wcześniej ;)

Burritos!
Postanowiłam nazwać reinkarnację Percabeth. Teraz będę mówiła o nim Błędne koło: Powrót Annabeth lub po prostu Powrót Annabeth.
Tak, na dzień dzisiejszy planuję drugą część... ale to się zobaczy :P
_________________________________________
     Gdybym nie znajdowała się w towarzystwie osób dorosłych, jakie stanowili Piper, Hazel, Clarisse i Jason, z pewnością bym teraz siarczyście przeklinała. Cała ta ich paplanina o nieomylności przepowiedni mnie denerwowała. Czy oni nigdy nie dzwonili do nocnych wróżek o podanie sposobu na zdobycie wszystkich Pokemonów (taka stara gra z dzieciństwa mojego ojca)?
I że niby ja jestem jedną z osób, o których jest mowa w przepowiedni Rachel?
 - Słuchaj, mała. To poważna sprawa. Wyrocznia nie wypowiedziała żadnej przepowiedni od kilku lat i pierwsza, jaką po tym czasie usłyszeliśmy to kolejna Wielka Przepowiednia. To nie żadne terefere. - Clarisse próbuje poćwiartować stół do tenisa stołowego (żadnego mi ping ponga!). Biedny stół.
Ciężko uwierzyć, że to wybuchowa i agresywna kobieta po trzydziestce jest matką dwójki chłopców. Szczerze im współczuję. Nawet nieco bardziej niż temu stołowi.
 - Popieram cię, Clarisse. - Przyznaje Jason. - Proszę cię, Anabel, nie powinnaś obrażać się jak małe dziecko. Tym na czym powinniśmy się teraz skupić jest znalezienie pozostałych członków drużyny dla tej misji. I najważniejsze, odnaleźć jej cel.
Kiwam głową. Mężczyzna najwyraźniej wie, o czym mówi, w przeciwieństwie do mnie.
Piper przygryza delikatnie jeden koniec ołówka i wpatruje się w kartkę. Zapisała na niej słowa przepowiedni, które udało się nam wspólnie zapamiętać.
Wkroczysz w chłodny błękit bezkresnej lodowej pieczary.
W piątkę misji czoła stawisz, sowa będzie czuwać. 
Z tobą zmarły, czyste dusze, stracona i odnaleziona.
Z Króla upiorów miecza padniesz lub powstaniesz, 
ty, co błogosławiona, dzieciem ponownie. 
Ostatni herosa dech ogrzeje
zmarznięte utraconej miłości serce.
 - Z tego, co powiedział mi o Anabel Leo, jestem niemal pewna, że "stracona i odnaleziona" oraz "błogosławiona, dzieciem ponownie" odnosi się do Annabeth - sugeruje ciemnoskóra kobieta.
 - Prawie wszyscy w tym pokoju musieliśmy mieć wcześniej inne wcielenia, ale żadne z nas nic nie pamięta. Rachel mówi, że Ann ma cząstkowe wspomnienia Annabeth. To już fenomen, ale nie aż taki jak z Percym. Nasz glonomózg pamięta wszystko, zupełnie jakby zmienił ciało jak skarpetki. - Piper nie przestaje obgryzać drewna.
 - Może on jest tym zmarłym - podsuwam. Taka odpowiedź wydaje mi się oczywista.
 - To by miało sens - Jason ze zmęczeniem zdejmuje okulary. - Bogowie, jestem taki senny. Jest już prawie północ a my wciąż stoimy między "możliwe" a "prawdopodobne". Nie liczę wcale wszystkich "teoretycznie". Powinniśmy iść spać i spotkać się rankiem.
Clarisse przestaje strugać w stole motylki.
 - Nie wiem jak wy, ale jestem za. Jutro chyba nie wstanę, jeśli dalej będziemy tu tak siedzieć.
 - Czy jedenasta w tym miejscu wszystkim odpowiada? - pyta jasnowłosy mężczyzna.
 - Jutro nie mogę tu w ogóle być. Zaraz z rana Frank i ja pakujemy Marthę i Hayden. Wracamy do Jupitera. Aktualnie nie ma w nim któregokolwiek z pretorów.
 - Szkoda, ale rozumiem. To do jutra. Do zobaczenia, Hazel. Powiedź Frankowi, że przyjadę do Jupitera w przyszłą środę. Może uda mi się jutro zgarnąć także Nico, Leona i Percy'ego. Przyznam, że radą Chejrona również bym nie pogardził.
Rozdzielamy się. Jason oraz Piper idą do domku numer jeden, Clarisse do domku Aresa, natomiast ja i Hazel Zhang idziemy w jednym kierunku. Przez większość trasy ze sobą nie rozmawiamy. Hazel jest niewysoką, ciemnoskórą kobietą około trzydziestki, młodszą na pewno od reszty dorosłych jakich poznałam w Obozie. Stwierdzam, że ma piękne oczy barwy płynnego bursztynu. Kiedy świdruje mnie wzrokiem mam wrażenie, że jestem tylko głupią muchą.
 - Czy to prawda? - pyta mnie spokojnie. Ten jej cały spokój wydaje się być tylko kruchą skorupą. Nie, Hazel nie jest najspokojniejszą kobietą na świecie. - Jesteś nowym wcieleniem Annabeth?
Znowu. Annabeth to, Annabeth tamto. Kim, do jasnej anielki, była ta dziewczyna?
 - Nie wiem - odpowiadam szczerze.
Naprawdę nie mam bladego pojęcia. Wszystkim, co do tej pory dowiedziałam się, to ja ginąca w rzece. I zielonooki chłopak, Percy Jackson. Może po prostu codziennie mi coś dosypują do napojów?
 - Nie powinnaś się tym tak bardzo martwić. Niektórzy nie odzyskują nigdy pamięci. Taka jest cena drugiej szansy, wszystko od zera. Ja także kiedyś nie żyłam.
 - Coś w stylu Adama? Umarłaś i odrodziłaś się z całą pamięcią? - pytam.
Przez chwilę się zastanawia.
Owiewa nas chłodne, nocne powietrze dochodzące od strony morza, a ja mam na sobie tylko dżinsy i obozowy podkoszulek.
 - Niezupełnie. Percy dostał nowe ciało. Ja wróciłam do mojego starego. Ale tak, jeśli chodzi o pamięć. Pamiętam wszystko przed moją śmiercią. Żyję teraz tylko dlatego, że Nico wyprowadził mnie z podziemia. To mój brat.
O mało się nie potykam. Ta kobieta i Nico są rodzeństwem? W myślach przywołuję wizję wysokiego mężczyzny o przydługich czarnych włosach, dwudniowym zaroście i ciemnych, świdrujących mnie oczach. Okej, te spojrzenie mają wspólne. Niemniej jednak cała reszta jego osoby - oliwkowa skóra, ciemne ubrania z dziwacznymi nadrukami (z wyjątkiem jednej koszuli w słonecznik pożyczonej od Willa w chwili ciuchowego kryzysu) i charakter w ogóle nie sugerował ich pokrewieństwa, tak jak w przypadku Porucznik Tylko Thalii i Jasona.
Próbuję ukryć swoje zaskoczenie.
Hazel tylko się uśmiechnęła. Dobra, ta kobieta to jednak oaza spokoju. Aż rzygać się chce.
 - Nie patrz tak na mnie, Anabel. Mamy tylko wspólnego ojca. Tak jak na przykład dzieci Ateny. Ich wspólną matką jest bogini, ale tak naprawdę nie mają wspólnego DNA. To bardzo umowne stwierdzenie.
Wiedziałam to wcześniej, ale kiwam głową. Stajemy na rozdrożu. Jedna z tych ścieżek prowadzi do jaskini Rachel, a druga, jak się domyślam, w stronę domu Leona.
 - Do zobaczenia. Mam dziwne wrażenie, że spotkamy się wcześniej niż obie się teraz spodziewamy. Mam nadzieję, że znajdziesz odpowiedzi na nurtujące cię pytania.
 - Do widzenia.
Hazel idzie w swoją stronę, a ja w swoją. Wchodzę do jaskini.
Wewnątrz panuje półmrok. Rudowłosa siedzi pochylona nad wielką kartką papieru i maluje niebieskie plamy na jej powierzchni. Nie ma zapalonej ani jednej zapachowej świecy. W pomieszczeniu pachnie farbami i jest oświetlone jedynie latarką, którą kobieta trzyma w ustach.
Spodziewałam się, że pójdzie już spać.
 - Rachel? - Nie widzę żadnej reakcji. - Wszystko w porządku?
Podchodzę bliżej. Wyrocznia jest jak w transie. Przyglądam się jej dziełu.
Przedstawia zamarzniętą, lodową dziurę. Wydaje się nie mieć końca. Ciągnie się tylko w dół, niżej i niżej... wygląda jak oblodzona studnia. Widziałam kiedyś taką - pewnej zimy temperatury osiągały nawet minus trzydzieści stopni Celsjusza i z ciekawości wychylałam się do środka by podziwiać jej zmarznięte brzegi. Omal do niej nie wpadłam. Uratowała mnie Bridget, która przybiegła i rozkazała mi się nie wiercić.
Zachowanie Rachel coraz bardziej mnie przeraża. Potrząsam nią delikatnie. Nadal nic.
Znowu patrzę na lodowy tunel. Jego spokój usypia mnie...
* * *
Budzą mnie pierwsze promienie słoneczne, które przedzierają się do wnętrza przez dywany zastępujące drzwi. Nie mogę uwierzyć, że tak po prostu padłam wczoraj z nóg.
Przecieram oczy, próbując ściągnąć z siebie resztki senności.
Rozglądam się. Ściany jaskini zamieniły się w białe pejzaże. W oddali widzę góry, na drugim planie majaczą maleńkie dachy niskich, najczęściej jednopiętrowych domów. Z przodu rzuca się w oczy port z wielkimi transportowcami ropy. Coś na ten temat wiem.
Bez wątpienia to idealna panorama Valdez w stanie Alaska tej zimy.
Czuję, jak dreszcze przechodzą mi marszem po plecach. Jednym z dokładnie odwzorowanych budynków jest mój dom, położony w odległości półtora kilometra od centrum miasteczka.
Rachel śpi skulona w pozycji embrionalnej, trzymając małą butelkę coca-coli.
Zrywam się z nóg i biegnę, przerażona tym co przed chwilą zobaczyłam. To nie mogło być prawdziwe.
Biegnę, dopóki nie natknę się na kogoś, kto będzie cokolwiek wiedział. Nieco za skrzyżowaniem do domu Leo, zastaję czwórkę Zhangów.
Hazel uśmiecha się do mnie z niemowlęciem w ramionach. Frank trzyma bagaże i sześcioletnią dziewczynkę.
 - A nie mówiłam?
 - Ja chyba wiem, gdzie prowadzi nas przepowiednia - dukam, próbując nabrać powietrza.

7.06.2017

07. Przepowiednie. Gdzie ten Tarot?

Lol, chyba od roku nic nie pisałam z tego uniwersum - reinkarnacji Percabeth.
Powiem tyle: było nieco trudno to napisać. Całkiem wypadłam z postaci Ann. Przez chwilę w ogóle nie ogarniałam co się dzieje. Kiedy pisałam rozdział 6, miałam plan, z tego co pamiętam, na następne 10 rozdziałów zapisany. I się zgubił. Chyba skończył w piecu (u mnie w domu bardzo możliwe), nwm. Więc kiedy po tak długim czasie wzięłam się za pisanie, miałam jedno wielkie WTF. Musiałam czytać wszystkie rozdziału od początku, żeby zajarzyć. I napisać resztę fabuły prawie od zera.
Ale jest tak jak wena! Have fun, enjoy :)
Lolz, kolejny rozdział o niczym, żeby przybliżyć relacje starego pokolenia >.< Tym razem nieco o Leo i Nico... Oczywiście Rachel i Thals też! 
W rozdziale 8 przewiduję więcej faktów o bieżącym stanie rzeczy i trochę nowego pokolenia :P
Nie będziecie czekać na niego kolejny rok - przygotowałam już nieco ponad połowę :) Więc spodziewajcie się go do tygodnia, chociaż sądząc po ilości mojej weny w tej chwili, może być nawet za dwa dni >.<
______________________________________________

Następny dzień po Bitwie o Sztandar nie zapowiada się obiecująco. Budzę się, słysząc plusk grubych, konkretnych kropel deszczu dudniących nad moją głową. Nie mam pojęcia, która jest godzina, ale mój instynkt podpowiada mi, że na pewno nie ta, o której budzę się zazwyczaj. Teraz jest dużo, dużo wcześniej.
Ubieram jedynie dżinsy, dusząc się w zapachu wanilii i cynamonu, zastanawiając się, jak mogłam spać w takim zaduchu. Nie ma już tutaj Rachel, musiała wstać jeszcze wcześniej ode mnie.
Wychodzę na zewnątrz nabrać trochę zwykłego, pachnącego powietrzem powietrza (wiem, że jest bezwonne i właśnie o to mi chodzi).
Deszcz już zdążył przestać padać, a chociaż skończył dopiero przed chwilą, ziemia nie jest mokra. Wilgotna owszem, ale nie tak, jak powinna. Przypominam sobie o tym, że Pan Dres - nie, Dionizos - ma władzę nad pogodą w Obozie. To wszystko jest takie dziwne, ale nagle czuję, jakbym spędziła tutaj już wieki.
Idę boso w stronę Pawilonu Jadalnego, a później skręcam do łazienki. Załatwiam tam wszystkie poranne czynności.
Chcę usiąść przy stole Grace'ów, ale kiedy zauważam panującą przy nim grobową atmosferę i wzajemną wrogość, wycofuję się ze swoich zamiarów. Piper zauważa mnie i rzuca mi przepraszające spojrzenie. Nie mam do niej żalu, widocznie wszyscy Grace'owie są niesamowicie uparci w swoich przekonaniach. W tak krótkim czasie zdążyłam dobrze poznać tę rodzinę.
Decyduję się usiąść przy stole Hermesa, chociaż jest tam głośno i tłoczno, wszyscy czują się o wiele lepiej.
Adam uśmiecha się do mnie.
- Hej, Annabeth! - woła z drugiego krańca stołu.
Większość dzieci boga złodziei patrzy na mnie jak na wariatkę, a później wszyscy wybuchają śmiechem.
- Cześć, jestem Mike - przedstawia się ktoś.
- A ja Alex. - Ktoś inny klepie mnie po plecach.
- Aha, miło was poznać - odpowiadam nieśmiało. Mam nadzieję, że moje policzki się nie zaróżowiły.
Całe śniadanie mija mi na prawie nieustannej rozmowie; chociaż mówi się, że rozmowa z pełnymi ustami jest oznaką braku wychowania, dzieci Hermesa zdają się być wyjątkiem od tej reguły. Wszyscy zdają się wręcz promienieć.
To przypomina mi o mojej rodzinie, ale chyba nigdy nie panowała u nas tak promienna atmosfera. Ciekawe, co u taty, co z moją siostrą i jej chłopakiem w Arizonie...
Zdążyłam zapomnieć już, że na Alasce panuje teraz sroga zima, że w szkole trwają lekcje - nie mam nawet pojęcia, który jest teraz dzień tygodnia.
Cały dzień mija mi bardzo szybko, od śniadania zacząwszy, przez lekcję greki po popołudniowe ćwiczenia musztry z dziećmi Aresa i na ognisku z dziećmi Apolla skończywszy.
Wesołe melodie i podnoszące na duchu wędrowców piosenki niosą się w powietrze, tak samo jak trzaskające płomyki ognia.
- Ej! Patrzcie! - woła Ellie, córka Iris, z którą żartowałyśmy podczas wcześniejszych zajęć. - Dzieci Hermesa jadą do nas z taczkami.
Rozśpiewana ferajna odwraca głowy, by zobaczyć, o co to całe zamieszanie.
Piątka dzieci boga złodziei biegnie w naszą stronę z niewielkimi taczkami wyładowanymi butelkami. Nie wierzę w to, że to tylko mineralna i soczki. Wódka? Tutaj, na letnim obozie dla dzieci?
Tłum przy ognisku wyraźnie wie, co to oznacza. Niezłą bibę.
Adam, który był razem z innymi dziećmi Hermesa, siada obok mnie i podaje mi sok pomarańczowy.
- Specjalnie dla ciebie, Ann - śmieje się. - Tylko uważaj, żeby nikt ci niczego nie dosypał.
Czerwonowłosy Tom, syn Aresa, ucisza resztę zgromadzonych obozowiczów.
- Morda w kubeł! Jeśli nas teraz usłyszą, będziemy przez następny miesiąc czyścić kible i polerować talerze.
Niektórzy coś niewyraźnie mamroczą, ale prócz tego zachowują się całkiem przyzwoicie.
I, o dziwo, taki porządek panuje ponad godzinę. Najwyraźniej strach przed sprzątaniem jest większy niż chęć porządnej zabawy.
Albo po prostu alkohol działa lepiej na ciało półbogów.
Około dwudziestej pierwszej przychodzi do nas Nico, Rachel i chłopiec, którego mężczyzna niesie na barana.
Siadają obok mnie i rozmawiają ze sobą ze spokojem. Nico trzyma śpiącego chłopca na kolanach. Ma na oko sześć lat. Ubrano go w spodenki na szelki. Jego włosy są ciemne i zakręcone, a buzia opalona. Przyglądam się jego ślicznej, gładkiej twarzyczce. Rzęsy okalające kakaowobrązowe oczy są długie.
- Nico? - zagaduję czarnowłosego mężczyznę.
- Tak?
- Czy to twój syn? - pytam z czystej ciekawości.
Rachel nieudolnie próbuje ukryć śmiech. Nico krzywi się i patrzy na mnie jak na totalną idiotkę.
- Jasne, że nie! Niby kto, twoim zdaniem, mógłby być jego matką?
Czuję, jak rumieńce oblewają moje policzki.
- Pojęcia nie mam - bełkoczę pod nosem. - Przepraszam.
Oblicze syna Hadesa łagodnieje. Spogląda z troską na chłopca.
- Jego ojcem jest Leo, syna Hefajstosa. Tylko się tym brzdącem opiekuję od czasu do czasu.
Rachel uśmiecha się do mnie.
- Nie słuchaj go. Właściwie to Max jest dla niego jak syn, ale nieco dziwnie to brzmi, żeby dziecko miało dwóch ojców.
- Hej, Rach, to nie tak... - próbuje się wymigać, nie wyjść na psychopatę w moich oczach.
Chichoczę.
- Dobry wieczór - słyszę za sobą męski głos.
Rudowłosa kobieta pierwsza się odwraca.
- Bry, Leo. Co tak długo? - Marszczy brwi, widząc puszkę piwa w jego dłoni. - Nie mów, że siedziałeś z Frankiem i piliście przy Hazel i dziewczynkach.
Latynos śmieje się.
- Za kogo ty mnie masz, Red? Franka nie ma w bunkrze. Powiedział, że musi porozmawiać z Jasonem o wszystkich formalnościach. Próbowałem uruchomić telewizję, żeby Martha i Hayden mogły obejrzeć Barbie, ale kiedy mi się udało zmieniły zdanie i domagały się warkoczyków. Poszły spać jakiś czas temu, więc do Hazel przyszła Pipes i teraz bawią się w malowanie paznokci. A to piwo otworzyłem jakąś minutę temu, kiedy dostałem tutaj puszkę od jakiegoś syna Afrodyty, jeśli chcesz wiedzieć.
- Wow, Leo, ale nie musiałeś od razu takiego monologu. - Słowa Nico wprost ociekają sarkazmem. - Ale dzięki wielkie za info.
- Do twoich usług - Leo szczerzy się i siada między Rachel a Nico. Bierze swojego syna na kolana, uważając, by go przez przypadek nie obudzić. Zauważa mnie i wyciąga do mnie serdecznie rękę. - Cześć Anabel, jestem Leo Valdez.
- Czy my się skądś znamy? - patrzę na niego z niedowierzaniem.
Ten facet ma na nazwisko jak miasteczko, w którym chodzę do szkoły i w którym mieszkam. Takie zadupie z portem na Alasce. Na moje nieszczęście chyba najbardziej śnieżny rejon w całych stanach (przynajmniej według pogodynek).
- Może spotkaliśmy się w innym życiu. Tak na serio, jestem jak ninja. Nigdy nie ma mnie w Obozie, ale zawsze jestem na bieżąco ze wszystkimi newsami. Miło cię poznać.
Czuję się nieco niezręcznie, ale ściskam jego dłoń.
- Wzajemnie.
- Leo, jest już późno - zauważa pani Rachel. - Powinieneś pójść i położyć Maxa do łóżka. Zresztą, ja też się zbieram. Ann, idziesz ze mną?
Ziewam. Chyba rzeczywiście zrobiło się już późno. Wcześniej tego tak nie odczuwałam. Najwyraźniej tak działa magia sugestii.
- W takim razie ja też się będę już zbierać. Miałam czekać na Thalię, ale ona najwyraźniej się już nie pojawi.
Płomiennowłosa wstaje z ławki i podaje mi dłoń, by pomóc mi wstać.
Jak za dotknięciem magicznej różdżki zjawia się przy nas Thalia, o której mówiłam dosłownie przed chwilą. Nie wygląda za dobrze. Ma na sobie czarnego t-shirta z zielonym napisem "Green Day". To chyba jakiś stary zespół. Jak zawsze otacza ją srebrna aura Łowczyni.
Bez pytania bierze od Leo opróżnioną do połowy puszkę piwa i upija kilka łyków. Wzdryga się.
- O ja pier... to smakuje jak szczyny - patrzy z pytaniem na Latynosa. - Leo, jak ty możesz to pić?
Mężczyzna wzrusza ramionami.
- W ogóle to cześć Valdez. Jak się masz, Rachel? Anabel, przepraszam, że mnie tak długo nie było.
Nico odchrząka, próbując zwrócić na siebie uwagę.
- Aha, i udław się miotłą, di Angelo.
- Thalia, czy ty jesteś pijana? - pytam.
- Mowy nie ma!
- Jest. - Nico wstaje i kładzie ręce na jej ramionach. Patrzy przepraszająco w naszą stronę. - Odprowadzę ją do ósemki.
- Nigdzie się stąd z tobą nie ruszam - Łowczyni jest uparta. Patrzy wyzywająco swoimi elektrycznie niebieskimi oczami na czarnowłosego mężczyznę.
- A właśnie, że tak.
Thalia nie ma wyboru. Przegrywa z synem pana podziemia.
Leo opróżnia do końca puszkę i stawia ją obok ławki.
- To ja wracam do radosnej ferajny Zhangów. Trzymać się. - Oddala się z chłopcem w ramionach.
Rachel marszczy brwi. Jej wzrok staje się mglisty.
Adam zrywa się i razem z Raisonem oraz jakimś innym obozowiczem łapią kobietę w ostatniej chwili, ratując ją przed upadkiem na kamienie.
Z przerażeniem i fascynacją patrzę jak z jej ust wydobywa się zielona mgiełka i rozlega się głos.
Wkroczysz w chłodny błękit bezkresnej lodowej pieczary.
W piątkę misji czoła stawisz, sowa będzie czuwać.
Z tobą zmarły, czyste dusze, stracona i odnaleziona.
Z Króla upiorów miecza padniesz lub powstaniesz,
ty, co błogosławiona, dzieciem ponownie.
Ostatni herosa dech ogrzeje
zmarznięte utraconej miłości serce.
Przy ognisku pojawiają się kolejne dwie sylwetki dorosłych. Rozpoznaję w nich Jasona Grace'a i Franka Zhanga.
- Nie słyszałem żadnej przepowiedni z usta Rachel od dobrych trzech lat. - Blondyn nie wygląda na zadowolonego.
- Nie gapić się! Idźcie już do swoich domków. Za dwadzieścia minut macie być już w łóżkach! - Preator zajmuje się gapiami, którymi byli zbyt rozkojarzeni by jakkolwiek zareagować.
Wykonują jego polecenia z ociąganiem.
Nic dziwnego, skoro nic takiego nie miało miejsca od dłuższego lat. Zauważam, że obserwowanie tej sytuacji pochłonęło także mnie.
Wewnętrznie czuję, jakbym właśnie przeżywała déjà vu.
- Okej. Ktoś postawi mi teraz Tarota? Będzie miał więcej sensu niż ta przepowiednia - żartuje syn Hermesa.
Adam patrzy na mnie ze skupieniem. Wygląda jak Archimedes w chwili odkrycia prawa siły wyporu. Jakby miał za chwilę krzyknąć "Eureka!".
- Chyba już wiem, kto jest straconą i odnalezioną.
Wszyscy, którzy się nie zdążyli jeszcze rozpierzchnąć, patrzą w moim kierunku.
Że niby w co się znowu wplątałam kompletnie nic nie robiąc?

7.04.2017

Ofiara dla większego dobra [Louethan one-shot]

Zawsze była przy nim. Co z tego, że trzy lata młodsza. I była dziewczynką, córką Hekate.
Była wszystkim, z wyjątkiem tego czym nie mogła być. Była ciepłem w chłodne noce, gdy kryli się wspólnie w opuszczonych stodołach i siano nie wystarczało na ogrzanie się. Powodem, dla którego nie przestawał walczyć o niepewne jutro. Idealnym odwodzicielem koszmarów półboga. Uśmiechem, który przyzywał słońce podniesieniem koniuszków warg.
- Jestem Lou! A ty?
- Ethan.
- Miło cię poznać. - Fioletowowłosa dziewczynka wyciągnęła do niego rękę.
Niepewnie ją uścisnął.
- Hmmm... mi też. Ile masz lat?
Lou zachichotała.
- Osiem.
- A ja jedenaście. - To było zabawne, to uczucie wyższości nad młodszą osobą.
- To fajnie. - Uśmiechnęła się, pokazując brak swojego jednego siekacza. - Chcesz batoniki zbożowe?
- A nie masz ciastek?
Nie, oczywiście, nie jadł nic słodkiego od tak dawna, że te batony były błogosławieństwem dla jego dzieciństwa.
- Mam, ale one są na ssspeeecjaaalneee okazje.

Minęły lata.
Dlaczego ona musiała tak szybko dorosnąć? Straciła ojca, jedyną osobę na świecie, która o nią dbała.
Nie, nie mówił już tylko o niej. Sam dawno stracił swoje dzieciństwo. Batony stały się cenniejsze niż kiedykolwiek wcześniej.
Różnica trzech lat to nie tak wiele, kiedy człowiek przeżyje na tyle długo, by móc legalnie spożywać alkohol. Legalnie, ponieważ w tym świecie, świecie skrajności, zdobycie goryczy i dymu nie było niczym trudnym. Mieszkał w końcu z dziećmi Hermesa, już tego próbował. Piekielnie nie dobre, ale wciąż smakowało lepiej od tej potwornej goryczy, która powoduje, że łzy leją ci się po policzkach.
 Czy jej magia pochodziła od jej matki, Hekate?
Był niepokonany i panem swojego losu.
Źle. Jego matka upokorzyła go i zmusiła do posłuszeństwa, kiedy miał piętnaście lat.
Nikt nie zapytał go, czy tego chciał i czy bardzo bolało. Piekło jak diabli, kiedy to robiła.
"Do zrobienia czegoś dobrego na świecie potrzebna jest zawsze jakaś ofiara."
Miał to gdzieś tak samo, jak ten świat jego.

- Chcę odejść - oznajmił któregoś wieczoru po kolacji, kiedy siedzieli razem przy Pięści Zeusa.
- Dlaczego? – Dziesięciolatka latka nie mogła go rozumieć.
Miała koleżanki, które wychwalały jej zmieniające barwę włosy, ciepły kąt i kilka dań dziennie. Nie licząc jeszcze dobrej zabawy.
Ethan miał wrażenie, że jemu dostało się tylko żarcie i pół kąta.
- Jestem nikim, Lou. Nie jestem żadnym Percym Jacksonem. Jestem przeciętniakiem. Szarym, nieważnym półbogiem z życiem niewartym świeczki.
- Ale nie chcesz być Percym, prawda?
Niestety, właśnie ta dziesięciolatka czasami zdawała się być starsza i mądrzejsza od niego. Był dla niej niczym otwarta księga. Kłamstwa nie wchodziły w grę. Przeklęta córka Hekate.
- Jasne, że nie.
- Chcesz uciec od stereotypów. Nie chcesz być tylko epizodycznym, pobocznym bohaterem.
- Tak samo jak ty. Myślisz, że po mojej śmierci ktoś zapamięta mnie inaczej jak tylko syna jakieś bogini-ćpunki?
- Tak. To będę ja.
Odwrócił wzrok.
- Pasujemy do siebie - mruknęła cicho, ale i tak ją usłyszał.
- Chyba tak - nie mógł powiedzieć inaczej. To była prawda. - Najlepsi przyjaciele na zawsze?
- Jestem trzy lata młodsza od ciebie. I jestem dziewczyną. Za chwilę się mną znudzisz.
- Nie mów, że wciąż brzydzisz się chłopaków. Jesteś już dużą dziewczynką.
- Jasne, że się ich nie brzydzę.
Wstał i spojrzał w dal. Lou nie potrafiła znaleźć na horyzoncie miejsca, na które patrzył. Chyba było jeszcze dalej niż ten głupi, ograniczony horyzont.
- Chcę tylko znaleźć miejsce, w którym nie jestem równie zły jak moja matka.
Za jego plecami włosy Lou zrobiły się czerwone.
- Możesz zostać w moim sercu, Ethan - wyszeptała.
Tego już trzynastolatek nie usłyszał.
W jego niewiedzy minęły kolejny rok. Teraz był czternastolatkiem. Lou Ellen dopiero co skończyła jedenaście lat, lecz mimo swojego wieku wydawała się być jego rówieśniczką. Świat bogów, herosów i potworów pozostawił na dziewczynce wielkie piętno.

            - Odchodzisz. – W życiu nie czuł się gorzej pod niczyim wzrokiem niż w tamtej chwili.
- Na to wygląda – skrzywił się. – Zamierzasz mnie powstrzymać?
- Ufam ci. Będę za tobą tęsknić.
Bogowie, mogła oszczędzić mu tych ckliwych pożegnań. Za chwilę się rozmyśli i spotka go większa kara niźli pójdzie w tej chwili za swoją matką.
- Wrócę po ciebie, kiedy będzie po wszystkim.
- Obiecujesz? – Lou była blada jak ściana pomimo swoich uporów, że czuje się świetnie.
- Obiecuję.
Dziewczyna odetchnęła z wyraźną ulgą.
- Nikomu o tobie nie powiem.
- Dzięki, ale chyba będą umieli dodać dwa do dwóch. W końcu moja ma… znaczy Nemezis… wiesz.
- Po prostu uważaj na siebie, proszę.
- Czy ja kiedykolwiek zrobiłem coś głupiego, że aż tak się o mnie boisz? – chciał zażartować, ale to definitywnie nie była najlepsza sytuacja na jego słabe żarty.
 - Chyba nie muszę na to odpowiadać.
Chciał już iść, zostawić czerwonowłosą za sobą, ale nie potrafił.
- Nie zapomnij o mnie, Lou.
- Jasne, że nie zapomnę.
- Po prostu chciałem mieć pewność. Dziękuję.
- Możesz mi zaufać, jak zawsze. Wiesz, gdzie mnie znaleźć w razie potrzeby.
- Lou…
Jej twarz wyrażała pewność, chociaż przygryzała dolną wargę w niepewności.
- Chyba powinieneś już iść. Jeszcze ktoś się obudzi i to będzie koniec.
- Och, tak. Prawie zapomniałem – po cichu otworzył okno, wpuszczając do domku Hermesa powiew chłodnego powietrza. – Do zobaczenia.
- Do zobaczenia – zamachała mu na pożegnanie. – Kocham cię, Ethan.
Ale te słowa były za ciche, a azjatycki chłopiec zbyt daleko, by je dosłyszał.

            Właściwie nie czuł nic, kiedy jego matka zabierała mu oko.
Właściwie to wyłącznie siedział, smakował bólu i myślał o niej.
Była młoda, niewinna…
Nie powinna tego zobaczył. Nie chciał, żeby to widziała.
Patrzył w oczy swojej matki, kiedy poleciła mu oddać jej to, co kochał najbardziej na świecie.
Wiedział, że ją straci na zawsze, więc skłamał.
Na pewno nie kochał możliwości zobaczenia świata pełnego przerażających potworów. Chyba jego matka była jednym z nich.
Nie, kochał Lou i nie mógł jej nikomu oddać.
Chyba dlatego nikt nie przejął się jego ofiarą dla większego dobra. Była nieszczera i niewystarczająca.
Ten ból go przerażał.

            - Coś się stało? Dlaczego rozmawiamy Iryfonem… Czy ty…
- Nie, nie wracam. Wybrałem już stronę. Stąd nie ma powrotu. Wybrałem stronę.
- Ethan, dlaczego nosisz opaskę na oku?! Wszystko w porządku? Bogowie…
- Uspokój się, Lou. Zaraz ci wszystko wyjaśnię.
Jej mglisty obraz wydaje się być wściekły. Jej włosy stają się żółte.
- Odzywasz się do mnie po raz pierwszy od pół roku i oczekujesz, że będę spokojna?!
- Pozwól mi wytłumaczyć!
Jedenastolatka krzywi się, ale kiwa głową.
- Okej, mów.
- Nemezis wybrała stronę. Tytanów – zaczął tłumaczyć. Żółtowłosa wyglądała na zniecierpliwioną. Pojawiały się u niej czerwone końcówki.
- Wiem o tym.
- Obiecała mi coś…
- Jest boginią zemsty. Zgaduję, że to ma coś wspólnego z tą opaską?
- Powiedziała mi, że mogę uczynić świat lepszym. Oczywiście za pewną ceną.
- Twoje oko. Bogowie, twoja matka…
- I jeśli dołączę do Armii Tytanów.
- Nie.
Twarz dziewczyny wyrażała przerażenie, rozkojarzenie i złość w jednym. Jej włosy mieniły się kilkoma kolorami.
Ethanowi nie umknęły nawet łzy w jej oczach. Próbowała je ukryć, ale się nie dało.
- Przepraszam, Lou – wyszeptał, przerywając połączenie.
Ostatni Iryfon, jaki zgodziła się przekazać Iris. Od teraz dwójka przyjaciół z dzieciństwa była swoimi wrogami.

            Brakowało mu jej. Ostatni raz rozmawiali miesiąc przed jej trzynastymi urodzinami. Urosła, bo dorosła już dawno temu. Miała teraz prawie piętnaście lat, a on niedawno skończył osiemnaście. Różnica wieku była spora jak na nastolatków, niemal dzieci. Gdyby żyli w świecie śmiertelników, prawdopodobnie nazywano by go pedofilem tylko dlatego, że ją kochał.
Ale nie był zwyczajnym śmiertelnikiem i nie dbał o spojrzenia innych ludzi.
Była piękna. Była ideałem o fioletowo-czerwono-żółtych włosach i fiołkowym spojrzeniu.
Bardziej niż wygląd kochał w niej inne rzeczy. Większości z nich nie potrafił policzyć.
Umiejętność wysłuchania innych.
Jej wiarę i zaufanie pokładane w innych.
To, że po prostu ją kochał.
            Spotkali się trzy miesiące przed Bitwą o Manhattan. W jego pokoju. W tym miejscu można było zapomnieć o przyzwoitości. Oni także się tym nie przejęli, ani tym, że jego współlokator mógł wrócić do pokoju w każdej chwili i zastać ich razem na jednej pryczy okrytych jedynie kołdrą.
- Chyba spadam – powiedziała cicho, kryjąc twarz w miękkiej poduszce.
- Widzę – odpowiedział, oglądając jej czerwone włosy.
- Więc mnie złap.
- Nie mogę.
- Dlaczego? – Podtrzymywała głowę dłońmi i patrzyła w jego oczy. Oko. Drugie było białe i niewidzące.
- Bo ja też spadam, Lou. To jest pożegnanie.
Przy tej dziewczynie nie dało się kłamać. Była blada jak ściana.
- Nie. Nie może być. Nie umrzesz, Ethan.
- Przestań narzekać i pozwól pocałować się po raz ostatni.
- Przestań gadać bzdury! – Jej włosy przybierały żółtą barwę. – To nie jest ostatni pocałunek.
- Znasz sposób działania Mojr, Lou. Nigdy nie dają ci czasu, kiedy najbardziej go potrzebujesz.
- Nie.
- Przepraszam. Marnowałem tylko czas przez ostatnie pięć lat.
- Nie nie nie nie nie… Kocham cię.
- Też cię kocham.
Już nie ukrywała łez jak podczas ich ostatniej rozmowy przez Iryfon. Łzy płynęły jej po policzkach, szyi.
- W takim razie… W takim razie spotkamy się w Elizjum.
            - Jestem złym człowiekiem. Dla takich jak ja nie ma miejsca w Elizjum.
- Jesteś bohaterem. Przestań bredzić.
- Nie jestem żadnym bohaterem. Co najwyżej epizodycznym antagonistą.
- Zamknij się i przestań gadać takie bzdury, Ethan!
- Spróbuj to zrobić. Lou, pierwszy raz w życiu chcesz, żebym skłamał…
Usta uciszył mu ciepły dotyk drugich ust. Chciał, by ten pocałunek, ostatni, jakiego w swoim krótkim życiu półboga zasmakuje, trwał jak najdłużej.
Ale wargi dziewczyny nie były jedynie ciepłe i miękkie. Były także mokre od jej łez.
            - Proszę, przestań płakać.
- Nie mogę. Nie możesz tak po prostu… Proszę. Nie będę mogła spojrzeć przez ciebie w lustro.
- Życie dobiegnie końca, Lou. Zawsze to wiedziałaś. Nie łudź się, że specjalnie dla nas bogowie będą łaskawsi, ale to nie znaczy, że miłość to prostu supeł. Nawet śmierć jest bez szans.

            Ich ostatnie spotkanie miało miejsce po Bitwie o Manhattan. Wówczas chłopaka w ogóle tam nie było. Jedyne, co pozostało po Ethanie Nakamurze to płonący pusty całun.
Lou Ellen nie pozwala w ogóle lać się łzom. To nie tak, że nie czuje się okropnie z powodu jego śmierci. To chłopak nie chciał, by płakała.
Raz dławiła się łzami, kiedy jej ojca zabiła harpia na jej podwórku.
Za drugim razem kryła łzy, gdy Ethan opuszczał Obóz Herosów, by jego matka mogła otrzymać własny tron na Olimpie.
Za trzecim na tej wąskiej pryczy, gdy Ethan mówił z przekonaniem, że niedługo umrze.
Za czwartym, gdy rzeczywiście widziała, jak umiera.
Za każdym razem wiedziała, że ma do siebie wyrzuty, że nie potrafi powstrzymać jej łez, więc postanowiła przestać.
Od tej pory będzie śmiała się i żartowała. Nie pozwoli, by ktoś przez nią więcej cierpiał.
Jakim cudem jej matka mogła zakochać się w tak wielu ludziach?
Całun płonie powoli. Ogień trzaska i roztacza ciepło. Dym unosi się do góry.
Nagle przestaje spadać. Ona również unosi się do góry razem z tym eterycznym dymem. Słucha mowy ognia z wysokości i syci się smutkiem. Jest wolna.
Ethan ściska jej dłoń. Musi wracać na Ziemię.
Na dole czeka na nią nowe życie. Porusza się w niej i wypełnia ją ciepłem. Chyba powinna zapłakać nad tym nowym życiem, bo będzie trudne, ale jeszcze nie teraz. Poczeka i będzie go kochać, tak jak życie jego ojca.
- Spotkamy się w Elizjum, Ethan, i nie waż się mi sprzeciwiać.
Może jest jeszcze w szoku, może spotkało ją szaleństwo tak jak Chrisa, ale śmieje się i płacze jednocześnie.
Jej włosy zyskują nową barwę i stają się zielono-czerwone.
Zielony to kolor nadziei. Czerwony oznacza obietnicę.