Lol, chyba od roku nic nie pisałam z tego uniwersum - reinkarnacji Percabeth.
Powiem tyle: było nieco trudno to napisać. Całkiem wypadłam z postaci Ann. Przez chwilę w ogóle nie ogarniałam co się dzieje. Kiedy pisałam rozdział 6, miałam plan, z tego co pamiętam, na następne 10 rozdziałów zapisany. I się zgubił. Chyba skończył w piecu (u mnie w domu bardzo możliwe), nwm. Więc kiedy po tak długim czasie wzięłam się za pisanie, miałam jedno wielkie WTF. Musiałam czytać wszystkie rozdziału od początku, żeby zajarzyć. I napisać resztę fabuły prawie od zera.
Ale jest tak jak wena! Have fun, enjoy :)
Lolz, kolejny rozdział o niczym, żeby przybliżyć relacje starego pokolenia >.< Tym razem nieco o Leo i Nico... Oczywiście Rachel i Thals też!
W rozdziale 8 przewiduję więcej faktów o bieżącym stanie rzeczy i trochę nowego pokolenia :P
Nie będziecie czekać na niego kolejny rok - przygotowałam już nieco ponad połowę :) Więc spodziewajcie się go do tygodnia, chociaż sądząc po ilości mojej weny w tej chwili, może być nawet za dwa dni >.<
______________________________________________
Nie będziecie czekać na niego kolejny rok - przygotowałam już nieco ponad połowę :) Więc spodziewajcie się go do tygodnia, chociaż sądząc po ilości mojej weny w tej chwili, może być nawet za dwa dni >.<
______________________________________________
Następny dzień po Bitwie o Sztandar nie zapowiada się obiecująco. Budzę się, słysząc plusk grubych, konkretnych kropel deszczu dudniących nad moją głową. Nie mam pojęcia, która jest godzina, ale mój instynkt podpowiada mi, że na pewno nie ta, o której budzę się zazwyczaj. Teraz jest dużo, dużo wcześniej.
Ubieram jedynie dżinsy, dusząc się w zapachu wanilii i cynamonu, zastanawiając się, jak mogłam spać w takim zaduchu. Nie ma już tutaj Rachel, musiała wstać jeszcze wcześniej ode mnie.
Wychodzę na zewnątrz nabrać trochę zwykłego, pachnącego powietrzem powietrza (wiem, że jest bezwonne i właśnie o to mi chodzi).
Deszcz już zdążył przestać padać, a chociaż skończył dopiero przed chwilą, ziemia nie jest mokra. Wilgotna owszem, ale nie tak, jak powinna. Przypominam sobie o tym, że Pan Dres - nie, Dionizos - ma władzę nad pogodą w Obozie. To wszystko jest takie dziwne, ale nagle czuję, jakbym spędziła tutaj już wieki.
Idę boso w stronę Pawilonu Jadalnego, a później skręcam do łazienki. Załatwiam tam wszystkie poranne czynności.
Chcę usiąść przy stole Grace'ów, ale kiedy zauważam panującą przy nim grobową atmosferę i wzajemną wrogość, wycofuję się ze swoich zamiarów. Piper zauważa mnie i rzuca mi przepraszające spojrzenie. Nie mam do niej żalu, widocznie wszyscy Grace'owie są niesamowicie uparci w swoich przekonaniach. W tak krótkim czasie zdążyłam dobrze poznać tę rodzinę.
Decyduję się usiąść przy stole Hermesa, chociaż jest tam głośno i tłoczno, wszyscy czują się o wiele lepiej.
Adam uśmiecha się do mnie.
- Hej, Annabeth! - woła z drugiego krańca stołu.
Większość dzieci boga złodziei patrzy na mnie jak na wariatkę, a później wszyscy wybuchają śmiechem.
- Cześć, jestem Mike - przedstawia się ktoś.
- A ja Alex. - Ktoś inny klepie mnie po plecach.
- Aha, miło was poznać - odpowiadam nieśmiało. Mam nadzieję, że moje policzki się nie zaróżowiły.
Całe śniadanie mija mi na prawie nieustannej rozmowie; chociaż mówi się, że rozmowa z pełnymi ustami jest oznaką braku wychowania, dzieci Hermesa zdają się być wyjątkiem od tej reguły. Wszyscy zdają się wręcz promienieć.
To przypomina mi o mojej rodzinie, ale chyba nigdy nie panowała u nas tak promienna atmosfera. Ciekawe, co u taty, co z moją siostrą i jej chłopakiem w Arizonie...
Zdążyłam zapomnieć już, że na Alasce panuje teraz sroga zima, że w szkole trwają lekcje - nie mam nawet pojęcia, który jest teraz dzień tygodnia.
Cały dzień mija mi bardzo szybko, od śniadania zacząwszy, przez lekcję greki po popołudniowe ćwiczenia musztry z dziećmi Aresa i na ognisku z dziećmi Apolla skończywszy.
Wesołe melodie i podnoszące na duchu wędrowców piosenki niosą się w powietrze, tak samo jak trzaskające płomyki ognia.
- Ej! Patrzcie! - woła Ellie, córka Iris, z którą żartowałyśmy podczas wcześniejszych zajęć. - Dzieci Hermesa jadą do nas z taczkami.
Rozśpiewana ferajna odwraca głowy, by zobaczyć, o co to całe zamieszanie.
Piątka dzieci boga złodziei biegnie w naszą stronę z niewielkimi taczkami wyładowanymi butelkami. Nie wierzę w to, że to tylko mineralna i soczki. Wódka? Tutaj, na letnim obozie dla dzieci?
Tłum przy ognisku wyraźnie wie, co to oznacza. Niezłą bibę.
Adam, który był razem z innymi dziećmi Hermesa, siada obok mnie i podaje mi sok pomarańczowy.
- Specjalnie dla ciebie, Ann - śmieje się. - Tylko uważaj, żeby nikt ci niczego nie dosypał.
Czerwonowłosy Tom, syn Aresa, ucisza resztę zgromadzonych obozowiczów.
- Morda w kubeł! Jeśli nas teraz usłyszą, będziemy przez następny miesiąc czyścić kible i polerować talerze.
Niektórzy coś niewyraźnie mamroczą, ale prócz tego zachowują się całkiem przyzwoicie.
I, o dziwo, taki porządek panuje ponad godzinę. Najwyraźniej strach przed sprzątaniem jest większy niż chęć porządnej zabawy.
Albo po prostu alkohol działa lepiej na ciało półbogów.
Około dwudziestej pierwszej przychodzi do nas Nico, Rachel i chłopiec, którego mężczyzna niesie na barana.
Siadają obok mnie i rozmawiają ze sobą ze spokojem. Nico trzyma śpiącego chłopca na kolanach. Ma na oko sześć lat. Ubrano go w spodenki na szelki. Jego włosy są ciemne i zakręcone, a buzia opalona. Przyglądam się jego ślicznej, gładkiej twarzyczce. Rzęsy okalające kakaowobrązowe oczy są długie.
- Nico? - zagaduję czarnowłosego mężczyznę.
- Tak?
- Czy to twój syn? - pytam z czystej ciekawości.
Rachel nieudolnie próbuje ukryć śmiech. Nico krzywi się i patrzy na mnie jak na totalną idiotkę.
- Jasne, że nie! Niby kto, twoim zdaniem, mógłby być jego matką?
Czuję, jak rumieńce oblewają moje policzki.
- Pojęcia nie mam - bełkoczę pod nosem. - Przepraszam.
Oblicze syna Hadesa łagodnieje. Spogląda z troską na chłopca.
- Jego ojcem jest Leo, syna Hefajstosa. Tylko się tym brzdącem opiekuję od czasu do czasu.
Rachel uśmiecha się do mnie.
- Nie słuchaj go. Właściwie to Max jest dla niego jak syn, ale nieco dziwnie to brzmi, żeby dziecko miało dwóch ojców.
- Hej, Rach, to nie tak... - próbuje się wymigać, nie wyjść na psychopatę w moich oczach.
Chichoczę.
- Dobry wieczór - słyszę za sobą męski głos.
Rudowłosa kobieta pierwsza się odwraca.
- Bry, Leo. Co tak długo? - Marszczy brwi, widząc puszkę piwa w jego dłoni. - Nie mów, że siedziałeś z Frankiem i piliście przy Hazel i dziewczynkach.
Latynos śmieje się.
- Za kogo ty mnie masz, Red? Franka nie ma w bunkrze. Powiedział, że musi porozmawiać z Jasonem o wszystkich formalnościach. Próbowałem uruchomić telewizję, żeby Martha i Hayden mogły obejrzeć Barbie, ale kiedy mi się udało zmieniły zdanie i domagały się warkoczyków. Poszły spać jakiś czas temu, więc do Hazel przyszła Pipes i teraz bawią się w malowanie paznokci. A to piwo otworzyłem jakąś minutę temu, kiedy dostałem tutaj puszkę od jakiegoś syna Afrodyty, jeśli chcesz wiedzieć.
- Wow, Leo, ale nie musiałeś od razu takiego monologu. - Słowa Nico wprost ociekają sarkazmem. - Ale dzięki wielkie za info.
- Do twoich usług - Leo szczerzy się i siada między Rachel a Nico. Bierze swojego syna na kolana, uważając, by go przez przypadek nie obudzić. Zauważa mnie i wyciąga do mnie serdecznie rękę. - Cześć Anabel, jestem Leo Valdez.
- Czy my się skądś znamy? - patrzę na niego z niedowierzaniem.
Ten facet ma na nazwisko jak miasteczko, w którym chodzę do szkoły i w którym mieszkam. Takie zadupie z portem na Alasce. Na moje nieszczęście chyba najbardziej śnieżny rejon w całych stanach (przynajmniej według pogodynek).
- Może spotkaliśmy się w innym życiu. Tak na serio, jestem jak ninja. Nigdy nie ma mnie w Obozie, ale zawsze jestem na bieżąco ze wszystkimi newsami. Miło cię poznać.
Czuję się nieco niezręcznie, ale ściskam jego dłoń.
- Wzajemnie.
- Leo, jest już późno - zauważa pani Rachel. - Powinieneś pójść i położyć Maxa do łóżka. Zresztą, ja też się zbieram. Ann, idziesz ze mną?
Ziewam. Chyba rzeczywiście zrobiło się już późno. Wcześniej tego tak nie odczuwałam. Najwyraźniej tak działa magia sugestii.
- W takim razie ja też się będę już zbierać. Miałam czekać na Thalię, ale ona najwyraźniej się już nie pojawi.
Płomiennowłosa wstaje z ławki i podaje mi dłoń, by pomóc mi wstać.
Jak za dotknięciem magicznej różdżki zjawia się przy nas Thalia, o której mówiłam dosłownie przed chwilą. Nie wygląda za dobrze. Ma na sobie czarnego t-shirta z zielonym napisem "Green Day". To chyba jakiś stary zespół. Jak zawsze otacza ją srebrna aura Łowczyni.
Bez pytania bierze od Leo opróżnioną do połowy puszkę piwa i upija kilka łyków. Wzdryga się.
- O ja pier... to smakuje jak szczyny - patrzy z pytaniem na Latynosa. - Leo, jak ty możesz to pić?
Mężczyzna wzrusza ramionami.
- W ogóle to cześć Valdez. Jak się masz, Rachel? Anabel, przepraszam, że mnie tak długo nie było.
Nico odchrząka, próbując zwrócić na siebie uwagę.
- Aha, i udław się miotłą, di Angelo.
- Thalia, czy ty jesteś pijana? - pytam.
- Mowy nie ma!
- Jest. - Nico wstaje i kładzie ręce na jej ramionach. Patrzy przepraszająco w naszą stronę. - Odprowadzę ją do ósemki.
- Nigdzie się stąd z tobą nie ruszam - Łowczyni jest uparta. Patrzy wyzywająco swoimi elektrycznie niebieskimi oczami na czarnowłosego mężczyznę.
- A właśnie, że tak.
Thalia nie ma wyboru. Przegrywa z synem pana podziemia.
Leo opróżnia do końca puszkę i stawia ją obok ławki.
- To ja wracam do radosnej ferajny Zhangów. Trzymać się. - Oddala się z chłopcem w ramionach.
Rachel marszczy brwi. Jej wzrok staje się mglisty.
Adam zrywa się i razem z Raisonem oraz jakimś innym obozowiczem łapią kobietę w ostatniej chwili, ratując ją przed upadkiem na kamienie.
Z przerażeniem i fascynacją patrzę jak z jej ust wydobywa się zielona mgiełka i rozlega się głos.
Wkroczysz w chłodny błękit bezkresnej lodowej pieczary.
W piątkę misji czoła stawisz, sowa będzie czuwać.
Z tobą zmarły, czyste dusze, stracona i odnaleziona.
Z Króla upiorów miecza padniesz lub powstaniesz,
ty, co błogosławiona, dzieciem ponownie.
Ostatni herosa dech ogrzeje
zmarznięte utraconej miłości serce.
Przy ognisku pojawiają się kolejne dwie sylwetki dorosłych. Rozpoznaję w nich Jasona Grace'a i Franka Zhanga.
- Nie słyszałem żadnej przepowiedni z usta Rachel od dobrych trzech lat. - Blondyn nie wygląda na zadowolonego.
- Nie gapić się! Idźcie już do swoich domków. Za dwadzieścia minut macie być już w łóżkach! - Preator zajmuje się gapiami, którymi byli zbyt rozkojarzeni by jakkolwiek zareagować.
Wykonują jego polecenia z ociąganiem.
Nic dziwnego, skoro nic takiego nie miało miejsca od dłuższego lat. Zauważam, że obserwowanie tej sytuacji pochłonęło także mnie.
Wewnętrznie czuję, jakbym właśnie przeżywała déjà vu.
- Okej. Ktoś postawi mi teraz Tarota? Będzie miał więcej sensu niż ta przepowiednia - żartuje syn Hermesa.
Adam patrzy na mnie ze skupieniem. Wygląda jak Archimedes w chwili odkrycia prawa siły wyporu. Jakby miał za chwilę krzyknąć "Eureka!".
- Chyba już wiem, kto jest straconą i odnalezioną.
Wszyscy, którzy się nie zdążyli jeszcze rozpierzchnąć, patrzą w moim kierunku.
Że niby w co się znowu wplątałam kompletnie nic nie robiąc?
Ubieram jedynie dżinsy, dusząc się w zapachu wanilii i cynamonu, zastanawiając się, jak mogłam spać w takim zaduchu. Nie ma już tutaj Rachel, musiała wstać jeszcze wcześniej ode mnie.
Wychodzę na zewnątrz nabrać trochę zwykłego, pachnącego powietrzem powietrza (wiem, że jest bezwonne i właśnie o to mi chodzi).
Deszcz już zdążył przestać padać, a chociaż skończył dopiero przed chwilą, ziemia nie jest mokra. Wilgotna owszem, ale nie tak, jak powinna. Przypominam sobie o tym, że Pan Dres - nie, Dionizos - ma władzę nad pogodą w Obozie. To wszystko jest takie dziwne, ale nagle czuję, jakbym spędziła tutaj już wieki.
Idę boso w stronę Pawilonu Jadalnego, a później skręcam do łazienki. Załatwiam tam wszystkie poranne czynności.
Chcę usiąść przy stole Grace'ów, ale kiedy zauważam panującą przy nim grobową atmosferę i wzajemną wrogość, wycofuję się ze swoich zamiarów. Piper zauważa mnie i rzuca mi przepraszające spojrzenie. Nie mam do niej żalu, widocznie wszyscy Grace'owie są niesamowicie uparci w swoich przekonaniach. W tak krótkim czasie zdążyłam dobrze poznać tę rodzinę.
Decyduję się usiąść przy stole Hermesa, chociaż jest tam głośno i tłoczno, wszyscy czują się o wiele lepiej.
Adam uśmiecha się do mnie.
- Hej, Annabeth! - woła z drugiego krańca stołu.
Większość dzieci boga złodziei patrzy na mnie jak na wariatkę, a później wszyscy wybuchają śmiechem.
- Cześć, jestem Mike - przedstawia się ktoś.
- A ja Alex. - Ktoś inny klepie mnie po plecach.
- Aha, miło was poznać - odpowiadam nieśmiało. Mam nadzieję, że moje policzki się nie zaróżowiły.
Całe śniadanie mija mi na prawie nieustannej rozmowie; chociaż mówi się, że rozmowa z pełnymi ustami jest oznaką braku wychowania, dzieci Hermesa zdają się być wyjątkiem od tej reguły. Wszyscy zdają się wręcz promienieć.
To przypomina mi o mojej rodzinie, ale chyba nigdy nie panowała u nas tak promienna atmosfera. Ciekawe, co u taty, co z moją siostrą i jej chłopakiem w Arizonie...
Zdążyłam zapomnieć już, że na Alasce panuje teraz sroga zima, że w szkole trwają lekcje - nie mam nawet pojęcia, który jest teraz dzień tygodnia.
Cały dzień mija mi bardzo szybko, od śniadania zacząwszy, przez lekcję greki po popołudniowe ćwiczenia musztry z dziećmi Aresa i na ognisku z dziećmi Apolla skończywszy.
Wesołe melodie i podnoszące na duchu wędrowców piosenki niosą się w powietrze, tak samo jak trzaskające płomyki ognia.
- Ej! Patrzcie! - woła Ellie, córka Iris, z którą żartowałyśmy podczas wcześniejszych zajęć. - Dzieci Hermesa jadą do nas z taczkami.
Rozśpiewana ferajna odwraca głowy, by zobaczyć, o co to całe zamieszanie.
Piątka dzieci boga złodziei biegnie w naszą stronę z niewielkimi taczkami wyładowanymi butelkami. Nie wierzę w to, że to tylko mineralna i soczki. Wódka? Tutaj, na letnim obozie dla dzieci?
Tłum przy ognisku wyraźnie wie, co to oznacza. Niezłą bibę.
Adam, który był razem z innymi dziećmi Hermesa, siada obok mnie i podaje mi sok pomarańczowy.
- Specjalnie dla ciebie, Ann - śmieje się. - Tylko uważaj, żeby nikt ci niczego nie dosypał.
Czerwonowłosy Tom, syn Aresa, ucisza resztę zgromadzonych obozowiczów.
- Morda w kubeł! Jeśli nas teraz usłyszą, będziemy przez następny miesiąc czyścić kible i polerować talerze.
Niektórzy coś niewyraźnie mamroczą, ale prócz tego zachowują się całkiem przyzwoicie.
I, o dziwo, taki porządek panuje ponad godzinę. Najwyraźniej strach przed sprzątaniem jest większy niż chęć porządnej zabawy.
Albo po prostu alkohol działa lepiej na ciało półbogów.
Około dwudziestej pierwszej przychodzi do nas Nico, Rachel i chłopiec, którego mężczyzna niesie na barana.
Siadają obok mnie i rozmawiają ze sobą ze spokojem. Nico trzyma śpiącego chłopca na kolanach. Ma na oko sześć lat. Ubrano go w spodenki na szelki. Jego włosy są ciemne i zakręcone, a buzia opalona. Przyglądam się jego ślicznej, gładkiej twarzyczce. Rzęsy okalające kakaowobrązowe oczy są długie.
- Nico? - zagaduję czarnowłosego mężczyznę.
- Tak?
- Czy to twój syn? - pytam z czystej ciekawości.
Rachel nieudolnie próbuje ukryć śmiech. Nico krzywi się i patrzy na mnie jak na totalną idiotkę.
- Jasne, że nie! Niby kto, twoim zdaniem, mógłby być jego matką?
Czuję, jak rumieńce oblewają moje policzki.
- Pojęcia nie mam - bełkoczę pod nosem. - Przepraszam.
Oblicze syna Hadesa łagodnieje. Spogląda z troską na chłopca.
- Jego ojcem jest Leo, syna Hefajstosa. Tylko się tym brzdącem opiekuję od czasu do czasu.
Rachel uśmiecha się do mnie.
- Nie słuchaj go. Właściwie to Max jest dla niego jak syn, ale nieco dziwnie to brzmi, żeby dziecko miało dwóch ojców.
- Hej, Rach, to nie tak... - próbuje się wymigać, nie wyjść na psychopatę w moich oczach.
Chichoczę.
- Dobry wieczór - słyszę za sobą męski głos.
Rudowłosa kobieta pierwsza się odwraca.
- Bry, Leo. Co tak długo? - Marszczy brwi, widząc puszkę piwa w jego dłoni. - Nie mów, że siedziałeś z Frankiem i piliście przy Hazel i dziewczynkach.
Latynos śmieje się.
- Za kogo ty mnie masz, Red? Franka nie ma w bunkrze. Powiedział, że musi porozmawiać z Jasonem o wszystkich formalnościach. Próbowałem uruchomić telewizję, żeby Martha i Hayden mogły obejrzeć Barbie, ale kiedy mi się udało zmieniły zdanie i domagały się warkoczyków. Poszły spać jakiś czas temu, więc do Hazel przyszła Pipes i teraz bawią się w malowanie paznokci. A to piwo otworzyłem jakąś minutę temu, kiedy dostałem tutaj puszkę od jakiegoś syna Afrodyty, jeśli chcesz wiedzieć.
- Wow, Leo, ale nie musiałeś od razu takiego monologu. - Słowa Nico wprost ociekają sarkazmem. - Ale dzięki wielkie za info.
- Do twoich usług - Leo szczerzy się i siada między Rachel a Nico. Bierze swojego syna na kolana, uważając, by go przez przypadek nie obudzić. Zauważa mnie i wyciąga do mnie serdecznie rękę. - Cześć Anabel, jestem Leo Valdez.
- Czy my się skądś znamy? - patrzę na niego z niedowierzaniem.
Ten facet ma na nazwisko jak miasteczko, w którym chodzę do szkoły i w którym mieszkam. Takie zadupie z portem na Alasce. Na moje nieszczęście chyba najbardziej śnieżny rejon w całych stanach (przynajmniej według pogodynek).
- Może spotkaliśmy się w innym życiu. Tak na serio, jestem jak ninja. Nigdy nie ma mnie w Obozie, ale zawsze jestem na bieżąco ze wszystkimi newsami. Miło cię poznać.
Czuję się nieco niezręcznie, ale ściskam jego dłoń.
- Wzajemnie.
- Leo, jest już późno - zauważa pani Rachel. - Powinieneś pójść i położyć Maxa do łóżka. Zresztą, ja też się zbieram. Ann, idziesz ze mną?
Ziewam. Chyba rzeczywiście zrobiło się już późno. Wcześniej tego tak nie odczuwałam. Najwyraźniej tak działa magia sugestii.
- W takim razie ja też się będę już zbierać. Miałam czekać na Thalię, ale ona najwyraźniej się już nie pojawi.
Płomiennowłosa wstaje z ławki i podaje mi dłoń, by pomóc mi wstać.
Jak za dotknięciem magicznej różdżki zjawia się przy nas Thalia, o której mówiłam dosłownie przed chwilą. Nie wygląda za dobrze. Ma na sobie czarnego t-shirta z zielonym napisem "Green Day". To chyba jakiś stary zespół. Jak zawsze otacza ją srebrna aura Łowczyni.
Bez pytania bierze od Leo opróżnioną do połowy puszkę piwa i upija kilka łyków. Wzdryga się.
- O ja pier... to smakuje jak szczyny - patrzy z pytaniem na Latynosa. - Leo, jak ty możesz to pić?
Mężczyzna wzrusza ramionami.
- W ogóle to cześć Valdez. Jak się masz, Rachel? Anabel, przepraszam, że mnie tak długo nie było.
Nico odchrząka, próbując zwrócić na siebie uwagę.
- Aha, i udław się miotłą, di Angelo.
- Thalia, czy ty jesteś pijana? - pytam.
- Mowy nie ma!
- Jest. - Nico wstaje i kładzie ręce na jej ramionach. Patrzy przepraszająco w naszą stronę. - Odprowadzę ją do ósemki.
- Nigdzie się stąd z tobą nie ruszam - Łowczyni jest uparta. Patrzy wyzywająco swoimi elektrycznie niebieskimi oczami na czarnowłosego mężczyznę.
- A właśnie, że tak.
Thalia nie ma wyboru. Przegrywa z synem pana podziemia.
Leo opróżnia do końca puszkę i stawia ją obok ławki.
- To ja wracam do radosnej ferajny Zhangów. Trzymać się. - Oddala się z chłopcem w ramionach.
Rachel marszczy brwi. Jej wzrok staje się mglisty.
Adam zrywa się i razem z Raisonem oraz jakimś innym obozowiczem łapią kobietę w ostatniej chwili, ratując ją przed upadkiem na kamienie.
Z przerażeniem i fascynacją patrzę jak z jej ust wydobywa się zielona mgiełka i rozlega się głos.
Wkroczysz w chłodny błękit bezkresnej lodowej pieczary.
W piątkę misji czoła stawisz, sowa będzie czuwać.
Z tobą zmarły, czyste dusze, stracona i odnaleziona.
Z Króla upiorów miecza padniesz lub powstaniesz,
ty, co błogosławiona, dzieciem ponownie.
Ostatni herosa dech ogrzeje
zmarznięte utraconej miłości serce.
Przy ognisku pojawiają się kolejne dwie sylwetki dorosłych. Rozpoznaję w nich Jasona Grace'a i Franka Zhanga.
- Nie słyszałem żadnej przepowiedni z usta Rachel od dobrych trzech lat. - Blondyn nie wygląda na zadowolonego.
- Nie gapić się! Idźcie już do swoich domków. Za dwadzieścia minut macie być już w łóżkach! - Preator zajmuje się gapiami, którymi byli zbyt rozkojarzeni by jakkolwiek zareagować.
Wykonują jego polecenia z ociąganiem.
Nic dziwnego, skoro nic takiego nie miało miejsca od dłuższego lat. Zauważam, że obserwowanie tej sytuacji pochłonęło także mnie.
Wewnętrznie czuję, jakbym właśnie przeżywała déjà vu.
- Okej. Ktoś postawi mi teraz Tarota? Będzie miał więcej sensu niż ta przepowiednia - żartuje syn Hermesa.
Adam patrzy na mnie ze skupieniem. Wygląda jak Archimedes w chwili odkrycia prawa siły wyporu. Jakby miał za chwilę krzyknąć "Eureka!".
- Chyba już wiem, kto jest straconą i odnalezioną.
Wszyscy, którzy się nie zdążyli jeszcze rozpierzchnąć, patrzą w moim kierunku.
Że niby w co się znowu wplątałam kompletnie nic nie robiąc?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
No wiesz... skoro już tu zajrzałeś/aś, to zostaw po sobie jakiś ślad, żeby Pani O'Leary mogła ci oddać tarczę albo coś.
Pamiętaj: Każdy komentarz karmi weną.