3.13.2016

Jak? O.o

Czekam na wyjaśnienia.
Jak prawie z dnia na dzień mam ponad 250 wyświetleń pod rozdziałem 6? Jak to zrobiliście? XD
Jestem pełna podziwu, serio, ale mógłby ktoś napisać komentarz, bo zaczynam sądzić, że czytacie 5 zdań i klikacie czerwony iksik.

3.10.2016

06. Takie jakby podchody [1/2]

Kolejny rozdział, który jest tak długi, że nie mogę go dać w jednej części :P
Mam nadzieję, że nie jesteście na mnie źli za tę miesięczną przerwę, bo chyba mnie szlag trafi z tymi sprawdzianami. "Dlaczego się nie uczycie?" "Dlaczego nic wam się nie chce?" >.< Zero empatii nauczycieli...
_________________________________

     Gdy się obudzę, prawie wszystkie świece już zgasły i tylko nieliczne wciąż odurzająco pachną wanilią oraz cynamonem. Obok mnie, rudowłosa pani Rachel jeszcze śpi, owinięta w taki sam kolorowy koc co ja. Wyślizguje się spod niego na kolanach, obdzierając je przy tym z delikatnego naskórka podczas zderzenia z chłodną posadzką.
Obok mnie leżą dżinsy, które dostałam od Piper. Szybko je ubieram na wypadek, gdyby Rachel miała się obudzić i zobaczyć mnie w wymiętym podkoszulku i samej bieliźnie.
Czuję głód, który stopniowo zdaje się mnie wyniszczać. Wczorajszego dnia nie jadłam prawie nic. Mam wrażenie, że byłabym w stanie zjeść nawet konia z kopytami, gdyby tylko jakiś pojawił się na mojej drodze.
Poruszam palcami u stóp, chcąc je rozprostować i przygotować na cały dzień chodzenia boso. Nie, nie cały dzień. Bliźniaczki powiedziały, że ich matka znalazła dziewczynę, która miała ten sam numer buta co ja. Być może byłaby skłonna oddać mi jedną parę.
Odsuwam koc, dzielący "sypialnię" z drugą połową jaskini i siadam na jednej z poduszek. Tępo wpatruję się w jeden z ocalałych płomieni. Nie mam pojęcia, ile mija czasu.
 - Dlaczego nie idziesz na śniadanie? - pyta Rachel, zaskakując mnie.
Jak długo siedziałam bezruchu? Pół godziny, godzinę, a może pięć minut?
 - Gdzie jest? - odpowiadam jej pytaniem, bo odpowiedzi właściwie nie znam.
 Uśmiecha się do mnie blado.
 - W pawilonie jadalnianym. To zaraz nad domkami i toaletami. Jak będziesz iść stąd cały czas prosto, to powinnaś trafić bez problemu.
Cały czas prosto. Okej.
 - Zaświecisz mi kilka świeczek? - prosi zaspanym głosem Rachel.
Przez chwilę zastanawiam się, czym miałabym to niby zrobić, ale dostrzegam nagle paczkę zapałek. Trochę niepokoję się, że się oparzę lub wywołam jakiś pożar, ale - żyje się tylko raz. Z lekko drżącymi rękami spełniam jej prośbę i zapalam jedną o zapachu cynamonu i dwie waniliowe. Czwarta okazuje się być, o dziwo, pachnącą drzewem sandałowym.
 - Dzięki ci wielkie - mówi z wdzięcznością. - Idź już na to śniadanie. Akurat zdążysz się przed nim umyć.
Wzruszam ramionami. Bez żadnego słowa wychodzę z jaskini. Na zewnątrz już jasno, słońce musiało wstać przed chwilą. Powietrze jest ciepłe, ale nie tak gorące jak wtedy, gdy dostałam się do Obozu.
Boso docieram na miejsce po jakimś czasie, ale czuję, że gdybym poszła jak człowiek - w butach - trwałoby to dwa razy krócej. Widzę jednak, że jeszcze nie ma tam prawie nikogo, więc kieruję się do miejsca, które wygląda na łazienki.
W części damskiej jest kilka pryszniców, toalet i umywalek. Nikogo, prócz dwóch rozchichotanych dziesięciolatek, tam nie ma. Najpierw myję stopy. Woda jest zimna, ale orzeźwiająca. Usuwa ze mnie resztki snu. Później myję głowę, używając do tego pachnącego szamponu, który - nie wiem skąd - stał na małej półeczce od wewnętrznej strony prysznica. Nie mam ręcznika, więc chodzę z mokrymi włosami, ale to nie problem - z każdą chwilą robi się coraz cieplej.
Wychodzę i wracam do pawilonu jadalnego. Ludzie na miejscu zaczynają się już zbierać.
Zauważam, że ktoś do mnie macha niepewnie. Rozpoznaję w tym kimś Raisona. Na widok blondyna moje nogi zdają się być zrobione z waty.
 - Hej, przysiądziesz się? - proponuje mi. - Nie masz domku, a wygląda na to, że dwunastka jest tak tłoczna, że nikt się nie zmieści.
 - Siadaj, Ann - popiera go siedząca obok Piper, uśmiechając się do mnie życzliwie.
Zerkam niepewnie na bliźniaczki ubrane tym razem w kwieciste, słonecznikowe sukienki z krótkimi rękawami (co tutaj ludzie mają do słoneczników?). Zdają się mnie ignorować, gapią się na swoje naleśniki z dżemem i nic nie mówią.
 - I tak jest nas więcej niż troje. To i tak tłok - zgadza się Jason. Przyznaję, nie spodziewałam się tego po tym jasnowłosym mężczyźnie. Rzeczywiście ma na nosie okulary, które postarzają go o kilka lat.
W końcu daję się namówić i nieśmiało siadam przy stole. Jak wszystkie w całej sali ma biały obrus, z purpurowymi ozdobami.
Talerz przede mną jest pusty, z niecierpliwieniem wyczekuję posiłku.
Jason uśmiecha się z rozbawieniem.
 - Pomyśl sobie o czymś, co byś chciała zjeść - radzi, ze z trudem krytym rozbawieniem.
 - Co mi z myślenia? Od tego robię się bardziej głodna.
 - Po prostu to zrób - nalega.
Z niechęcią i niedowierzaniem, a jednocześnie z zaciekawieniem co też ma na myśli, skupiam się na misce płatków kukurydzianych z miodem.
Gdy mrugam po raz kolejny oczami, ona już tam stoi. Jem powoli, chociaż mam ogromną chęć rzucenia się na posiłek. Ba! Zjadłabym nawet łyżkę i miskę.
 - Długo będziesz tutaj siedzieć przy nas? - pyta nagle Adrian. Jej głos przesycony jest goryczą.
 - Emily! - karci ją Piper. Patrzę na kobietę z niedowierzaniem.
Jestem prawie pewna, że dziewczyna, która to powiedziała, to Adrian - rozpoznaję ją po braku malutkiego warkoczyka we włosach.
Raison nachyla się do mnie i szepcze do ucha:
 - Robią czasami takie głupie kawały. Raz jedna udaje słodką owieczkę i ratuje kogoś od złej siostry, a potem się wymieniają. To okrutne... wiem. Ale nikt nie jest ich tego oduczyć. Mama ma już ich dość.
 - Aha - mamroczę, niepewna, co właściwie powinnam odpowiedzieć.
Z tego, co mówi Rai wnioskuję, że pomyliłam się względem dziewczyn. Nie chodzi mi tylko o Adrian - już zdążyłam jej nie polubić. Ale Emily, która wcześniej stanęła po mojej stronie, okazała się głupią jędzą.
Mój żołądek zdążył się skurczyć w ciągu dnia głodówki, toteż nie jestem w stanie wiele zjeść i odkładam trochę.
 - Jasonie... znaczy, proszę pana... czy mogłabym zadzwonić do taty?
Piper i Jason wymieniają spojrzenia, ale nie jestem w stanie nic powiedzieć z ich twarzy. Cierpliwie czekam i czuję, jak zapadam się pod ziemię ze zdenerwowania.
Nareszcie, chociaż z widocznym wahaniem, Jason podaje mi komórkę. Przyjmuję ją z wdzięcznością i odblokowuję - nie ma żadnego kodu - i wybieram nasz numer domowy.
Odpowiada mi milczenie i zauważam, że nie ma tutaj żadnego zasięgu. Patrzę pytająco na małżeństwo. Na szczęście Piper wyjaśnia mi:
 - Tutaj nigdy nie ma zasięgu. I lepiej, żebyś nie używała telefonu, to przyciąga potwory.
Czuję się zawiedziona. Brakuje mi ojca, chociaż zawsze był bardziej niczym ciężar, który muszę nosić. Moim krzyżem za coś...
Jason wstaje i zanosi swój talerz do piecyków, a Piper robi to samo. Przyglądam się im z zaciekawieniem, a dziewczyny raczej ze znużeniem. Chcę zobaczyć, co robią, ale nagle Raison chwyta mnie za nadgarstek i pokazuje coś ręką.
Między wszystkimi stołami stoi siwy centaur i pochrząkuje głośno, by zwrócono na niego uwagę.
 - Proszę o uwagę... Ogłaszam... Uwaga! - nagle podnosi nieznacznie głos. - Z racji przybycia Łowczyń, ogłaszam Bitwę o Sztandar.
Odpowiada mu jedynie głośny jęk udręki.
 - Łowczynie przeciwko herosom.
Po tych słowach nikt już nie zwraca na niego uwagi. W całym pawilonie słychać głównie przekleństwa i niezbyt ładne słowa oburzenia.
Bliźniaczki odchodzą od stołu. Raison zerka na mnie, niepewien mojej reakcji.
 - Co to za Bitwa o Sztandar?
 - Są dwie drużyny, a każda ma swój sztandar. Czerwony lub niebieski. Chodzi o to, żeby przeciwna drużyna nie zdobyła twojego, zanim ty zrobisz to im.
 - Nie brzmi specjalnie trudno - zauważam. - Dlaczego są tak oburzeni grą?
Chłopak uśmiecha się do mnie blado.
 - Bo nikt nie wygrał jeszcze z Łowczyniami, Ann. A teraz chodź, trzeba cię naszykować na ostre naparzanko.
Krztuszę się powietrzem, udając urażoną.
 - Och, nieważne - mruczy, biorąc mnie za ramiona i podnosząc z krzesła.
Zabiera mnie gdzieś w okolice miejsca, które przypomina mi coś w rodzaju placu. Po zachowaniu niektórych ludzi, którzy się na nim znajdują, wnioskuję, że odgrywa ona rolę pewnego rodzaju areny.
Nie zatrzymujemy się, idziemy dalej - do szopy i wchodzimy do niej. W środku mieni mi się przed oczami broń. Poprzez wielkie, połyskujące niczym miecze świetlne Jedi, po wykonane ze złota małe noże. Na ścianach wiszą także tarcze, w kącie stoją włócznie niczym z Igrzysk Olimpijskich, a obok nich łuki i kołczany napełnione strzałami.
 - Milutko, nie ma co - pogwizduję cicho.
Raison uśmiecha się niepewnie.
 - Milutko, taa... tobie też takiego trzeba. - Wskazuje głową na bronie. - Ale na ćwiczenie dostaniesz drewniany, na Bitwie możesz mieć jednak normalny. Na razie, a potem... To się zobaczy, wiesz.
Kiwam głową, że rozumiem, podchodzę nieśmiało, gdy on już przeszukuje kufer pełen drewnianych imitacji.
 - Wolisz miecz czy coś poręczniejszego? Znaczy, wiesz ze sztyletu trzeba umieć korzystać. Niby to łatwe i w ogóle, ale na początku jest ciężko.
 - Wezmę sztylet - decyduję się bez wahania.
 - Aha. Okeej. - Raison podaje mi taki, który nie ciąży w mojej dłoni i pasuje do mnie. Wstaje i wsuwa dłonie do kieszeni, jak zawsze. - Chyba musimy iść. Za chwilę Bitwa powinna się zacząć.
 - Gdzie?
 - Pewnie przy lesie. Jak zawsze. I jak zawsze, Rachel będzie miała ból dupy, a my przegramy...
 - Wygramy, zobaczysz.
 - Jeśli wygramy, jestem Zeusem. Ba! Afrodytą. - Krzywi się nieznacznie, a i tak jego twarz wygląda miło i przyjemnie. Co oni w sobie takiego mają? Grace'owie. On i bliźniaczki są tak ładni, że to powinno zostać zakazane. Przeklęta Afrodyta...
 - A niech cię, Afrodyto - warczę, chociaż wcale nie zamierzałam tego zrobić.
 - A dzięki ci, dziewicza Ateno. - Zakłada ręce na ramionach, nie kryjąc swojego rozbawienia. - Ateny czekają na ciebie. Trzeba je uratować przed bluźnierczym Posejdonem.
 - Nie mogę się doczekać, siostrzyczko. Bardzo ci za to super zajefajne wsparcie dziękuję... A udław się.
Wychodzę na zewnątrz pierwsza i światło błyskawicznie mnie oślepia. Jeszcze nie przywyknęłam do niego.
Samodzielnie, bez pomocy chłopaka, idę do skraju lasu. Drogę znam coraz lepiej. Raison już tam jest, razem z innymi nastolatkami i dziećmi, zauważam wśród sporej grupy nawet Nico i Piper, chociaż mają na pewno ponad trzydzieści lat.
Po ich drugiej stronie, zauważam prawie równie liczną gromadę samych dziewczyn. Chociaż każda z nich jest inna - to istna mieszanina wieku, narodowości i nastawienia do przeciwnej drużyny - to jednoczy ich ta sama, identyczna srebrzysta poświata oraz ubranie, zdarte niczym z jakiś zagorzałych feministek oraz łuki i kołczany.
Dostrzegam wśród nich Thalię, która podchodzi do Nico i obojętnie trąca jego ramię.
 - Masz jeszcze siły do gry, staruszku?
 - Bogowie, Thals, mam ci wypomnieć twój wiek? Jesteś jakieś, kurczę, starsza o jakieś pięć lat.
 - A ty powinieneś dawno gryźć piach. Nieważne, nevermind. Grasz czy nie?
Nastaje długa cisza, a wszyscy wpatrują się w czarnowłosego mężczyznę. Trochę z przymusy, więc niezbyt chętnie, mówi:
 - Gram. A ty co, Thals, miałaś nadzieję na prostą wygraną?
Ni stąd, ni zowąd, pojawia się pan Dres - znaczy Dionizos - w swojej purpurowej koszulce z kilkoma słonecznikami (o mamo, co oni do nich tutaj mają?!) i klaszcze w dłonie, wymuszając ciszę.
 - Rozproszyć się. Iść na swój teren. I proszę was, nie chcę mieć kalek pod dachem. - Wydaje mi się, że z naciskiem zerka na Adama, który stoi ramię w ramię z czerwonowłosym chłopakiem. Jeśli dobrze pamiętam, nazywa się Tom.
Łowczynie natychmiast wykonują dziwaczne i skomplikowane ruchy, mieszają się i wchodzą do lasu z kompletnie różnych stron. Czekamy w milczeniu, do momentu, w którym bóg pokazuje na, że możemy ruszyć. O mamo, jak to dziwnie brzmi. Dres bogiem! Świat się wali.
Robimy coś podobnego, jednak nie ma w tym nic niezwykłego. Żadnej w tym gracji ani, najwyraźniej, koordynacji nie ma.
 - Houston! Luka-as! - ktoś krzyczy na dwóch jasnowłosych chłopaków. - Do sz-sztandaru. Bronić. Rozdzielić się, na dwie-trzy osoby. Sz-szybko.
Ruda dziewczyna wydająca rozkazy z wielką szramą na policzku nie żartuje, a jej twarz wykrzywia niezadowolenie.
 - Ch-chejron, o ten...! Nie da-amy się upokorzyć. Nie tym ra-azem, ma-ałe mendy cz-czeskie. A niech mnie, jeśli tym ra-azem się nie uda - ciągnie swoje przemówienie, przeciągając przy tym tak, że uszy więdną.
Ale mimo wszystko, jej słowa najwyraźniej dodają innym otuchy.
W pewnym momencie odkrywam, że zostaję sama - samiuteńka jak ten kwiatek, co się wśród opadłych liści wylągł, tuż przy moich nogach... W ręce, jak jakaś idiotka, ściskam ten głupi sztylet i właściwie pojęcia nie mam, co z nim robić.
Nagle, zupełnie niespodziewanie, na mojej szyi... ten głupi, ciepły oddech... serce podchodzi mi do gardła...
 - O bogowie, to ja! - Rai unosi ręce wysoko w geście poddania, zaraz po tym, jak przystawiłam mu ostrze do gardła.
Oddycham z ulgą.
 - Gdzie są inni? - pytam.
Jasnowłosy chłopak wzrusza ramionami. No tak, on też jest kompletnie zielony.
 - Bo ja wiem? W lesie. Mira tak wszystkim rozporządza, że lepiej zrobiłby to jakiś jakiś niedźwiadek.
 - Mira? O tej rudej, co mówić nie umie, mówisz?
Kiwa głową, i rusza przed siebie.
 - Trzeba się ruszać, Anabel. Bo zaraz cię te, ekhem... mendy cz-czeskie, wyniuch-cha-ają - niemal idealnie naśladuje niezdarną wymowę dziewczyny. - Mira jest oczywiście córką Aresa. Nawet grupową nie jest, a i tak nie wiadomo dlaczego wszyscy jej ufają. Szczerze mówią, mam to naprawdę gdzieś. Chodź, Ann, bo niczego nie zobaczysz, jak tak stać będziesz. Ostatnia bitwa z Łowczyniami była jakieś sześć lat temu, więc nawet ja niewiele widziałem.
 - I co wtedy było?
 - Jak to co? - Uśmiecha się. - Przegraliśmy. O to się tutaj wszyscy pieklą, bo dość mają bezsensownych bijatyk. To jak najemnicy z polską husarią. Jesteśmy dobrzy, ale nie nosimy głowy tak wysoko.
Odwracam się od niego, bo nagle mam wrażenie, że słyszę czyjeś kroki, ale szybko odkrywam, że to fałszywy trop i wracam na naszą maleńką pseudopolankę. Ale tam Raisona już nie ma. Ani słychu, ani widu po chłopaku.
Mówiła Bridget, mówiła... A blondyni bałamucą, jak pokochasz to cię rzucą... Moja przeklęta siostra, która siedzi sobie gdzieś tam w wielkim upale i popija wino pomarańczowe... z parasoleczką, do tego.
Znów jestem w tym przeklętym lesie sama, otoczona przez kilkadziesiąt srebrzystych dziewczyn. O tak, całkiem spoko.