7.29.2014

One-Shot 5 "Nie jestem psychiczna, jestem po prostu zraniona"

Dziś będzie coś trochę innego. Mało osób pamięta moich Huncwotów w Obozie Półkrwi i kuzynki Green (taka ala ja i Em, która jest strasznym starym fejmem xd). 
Dla kochanej Emily Green przygotowałam One-Shot'a z nią i Remusem... dlatego Em dostaje dzisiaj specjalną dedykacje ^.^ 
Dla oczekujących innych tworów (o ile są takie osoby) od razu mówię, że kontynuuje Family Luke i powstaną ok. 2 części ;) Planuję też kilka niespodzianek i może znajdą się tam jakieś wasze ulubione parringi... :3 
____________________________________________________________________________________________

Remus czuł, że zbliżała się pełnia. Zawsze to czuł.
Nie znosił tej bezsilnej odrazy do samego siebie, która owładała nim, gdy tylko pomyślał o tym, kim się stanie za kilka dni. Kim jest.
Miał przy sobie swoich przyjaciół, Syriusza, Jamesa i Petera, ale nawet oni nie mogli w pełni zrozumieć syna Ateny. Nikt, kto nie jest wilkołakiem nie mógł tego doznać.
Usiedział nad jeziorem myśląc nad wszystkim.
Zastanawiał się nawet nad takimi nic nie znaczącymi rzeczami, jak kto będzie rywalizować w najbliższej Bitwie o Sztandar.
Z zamyślenia wyrwał go dopiero jakiś szmer. Odwrócił się, żeby zobaczyć, co albo kto go wywołał.
Przez chwilę sądził, że się przesłyszał, więc wrócił do poprzedniego zajęcia.
Zdjął buty i zanurzył stopy w wodzie, ciesząc się tym, jak była przyjemnie chłodna. Wiedział, że prawdopodobnie już za kilka dni, lub nawet nazajutrz będzie miał trent do niej, jak zazwyczaj przed przemianą.
Stracił na chwilę ostrożność i tą chwilę wykorzystała jakaś inna osoba.
- Dzień dobry - odezwała się, siadając tuż obok Remusa i kładąc książkę na swoich kolanach. Była prawdopodobnie jedynym herosem w Obozie Półkrwi, który nie miał dysleksji.
Syn Ateny był zaskoczony wizytą dziewczyny i omal nie podskoczył.
- Em, jak... - zaczął, ale natychmiast zrezygnował z zadania akurat tego pytania. - Co czytasz?
Córka Posejdona odrzucił włosy za ramiona, a na jej twarzy pojawił się cień uśmiechu. Przewróciła teatralnie oczami.
- No wiesz, wczoraj zostawiłeś to u mnie - stwierdziła, przekładając na następną kartkę.
Lunatyk przypomniał sobie ostatnią wizytę w domku boga mórz, kiedy z entuzjazmem pokazywał Emily książki, które dostał od McGonagall, żeby mógł studiować magię nie tylko w niedziele, w które nauczycielka była w Obozie Półkrwi.
Brunetka przeglądała je razem z nim, ale nie z takim samym zachwytem, co jej przyjaciel. Wszystkie zaklęcia były jej na nic - Em była po prostu półbogiem.
Najwyraźniej zostawił jedną ze swoich książek w jej domku, gdy pośpiesznie chował książki do torby, kiedy Rogacz i Łapa przyszli po niego, żeby mu coś pokazać.
- Właśnie zastanawiałem się, co się z nią stało  - odpowiedział nieśmiało Remus, modląc się w duchu do wszystkich bogów, żeby się przypadkiem nie zaczął rumienić.
- Wiesz, Luniak, moim zdaniem to jest najciekawsza z tych wszystkich twoich książek - powiedziała dziewczyna, wcale nie patrząc na swojego rozmówcę, tylko w toń jeziora. - Znalazłam kilka podobieństw między światem czarodziei, a moim, wiesz?
Jej oczy wręcz płonęły z entuzjazmu, kiedy spojrzała na przyjaciela.
- Na przykład ja? - Podsunął syn Ateny.
- Nie bądź śmieszny! - Rzuciła oskarżycielka ciemnowłosa. Jej ekscytacja nagle zgasła, a twarz przybrała swój nudny i smutny wygląd. - Po prostu zauważyłam, że też macie trójgłowego psa i wiele więcej.
- No tak - mruknął Remus, unikając wzroku dziewczyny. - Widziałaś gdzieś resztę?
- Z tego co wiem, Potter męczy Petera na Arenie, a Łapa szlaja się gdzieś z moją kochaną kuzynką - odparła.
- Och - powiedział niepewnie chłopak, jak tylko jego przyjaciółka przestała mówić. - A dlaczego ty jesteś tu, a nie na przykład z Annabeth?
- O to samo ja mogę zapytać ciebie - Emily wzruszyła obojętnie ramionami, przekładając następną stronicę książki Lunatyka. - Ann to twoja siostra.
Annabeth była trzynastoletnią córką Ateny, która od dawna przyjaźniła się z Em. Odkąd Remus pamiętał, była jak młodsza siostra dla jego przyjaciółki,zarówno jak dla jej kuzynki, Ariane.
- W sumie, moja siostra właśnie flirtuje z twoim bratem - stwierdził wilkołak. Ledwo powstrzymał się od uśmiechu, kiedy córka Posejdona odwróciła się za siebie, żeby zobaczyć, o czym mówił jej kolega.
- Ej... - jęknęła dziewczyna, obracając się ponownie do syna Ateny i szturchając go łokciem. - Ej... to nie było śmieszne!
- Przepraszam Em, ale to akurat było.
- Nie masz za grosz poczucia humoru - prychnęła Emily. Jej wzrok skierował się na buty Remusa, które uprzednio jej przyjaciel położył obok niej. Uśmiechnęła się pod nosem, a Lunatyk nie znał wcale jej planów.
Chwyciła je za sznurówki i z niedużym zamachem wrzuciła do wody.
- Moje buty! - Zawył chłopaka, zrywając się na nogi. - Co zrobiłaś z moimi butami?!
- Przeproś.
- Co? Za co?
- Jesteś ślepy - stwierdziła z westchnieniem Em, bawiąc się zielonymi jak glony końcówkami swoich włosów. - Jesteś ślepy i nic nie widzisz.
- Co ty gadasz? - Zapytał ze zdumieniem syn Ateny. Emily przewróciła oczami.
- Znamy się tyle lat i nic zauważyłeś. Po prostu obalasz mit o tym, że wszystkie dzieci Ateny są spostrzegawcze - mruknęła w odpowiedzi. - Przeproś sam siebie, za swoją nieudolność. Poza tym, twoje buty są suche.
- Jesteś chora! - Wykrzyknął Remus, zaciskając pięści. - Jesteś chora...
Powtarzał to wiele razy, a za każdym razem ciszej, jakby zaczynał tracić głos.
Bezsilnie przyglądał się, jak Emily chowa twarz w dłonie i cicho pochlipuje. Teraz na pewno jego buty były mokre, nawet, jeśli wcześniej córka boga mórz ukryła je w bańce powietrza.
- J-ja myślałam, że pokażę ci w końcu to, co jest... a raczej co mogło być, albo nie. Przez te cholerne pięć lat dałeś mi tyle złudnych wizji przyszłości, że to wszystko przestało mieć sens. Mogło mieć sens, ale teraz jak się dowiaduję, nie ma sensu - usłyszał, jak dziewczyna mówi lekko zachrypniętym głosem i łka na przemian, pociągając przy tym nosem.
- Przepraszam - powiedział, chowając ręce w kieszenie. Stał chwilę nad brunetką, żeby przekonać się, jak zareaguje, ale ona nadal płakała.
W końcu postanowił zostawić ją w spokoju i pójść do własnego domku, kiedy ponownie się odezwała.
- Ty w ogóle wiesz, jak się czułam, kiedy spoglądałeś na Arianę, czy jakąkolwiek inną dziewczynę? Oczywiście, że nie! Moje uczucia cię nie obchodziły.
- Em... - zaczął niepewnie syn Ateny. Nie wiedział, czy Emily zechce go słuchać i czy nie mówi czasem sama do siebie, albo czy w ogóle jest świadoma jego obecności. - Ty też nigdy nie poczułaś, jak ja się czułem, kiedy patrzyłaś na Jamesa, czy równie mi bliskiego chłopaka, tak, jak nigdy nie patrzyłaś na mnie.
Dziewczyna podniosła gwałtownie głowę i spojrzała na Remusa czerwonymi od płaczu i załzawionymi oczami.
- C-co? - Spytała niepewnie, patrząc na chłopaka. - Co powiedziałeś?
       - Cóż... Em - syn Ateny bał się powtórzyć to, co przed chwilą powiedział. Nawet jeśli nie musiał obawiać się odrzucenia. - Byłaś dla mnie ważna, jako przyjaciółka... tak myślałem, kiedy byłem młodszy. Ale teraz mamy po piętnaście lat i nie jesteśmy już dziećmi. Nie rozumiałem siebie, kiedy czułem się zazdrosny. Miałaś prawo mieć innych przyjaciół...
- Kocham twój dziecinny tryb myślenia - zdążyła wymamrotać córka Posejdona, zanim Remus przytulił ją do siebie z całej siły.

Książka ześlizgnęła się z jej nóg prosto do wody z głośmy pluskiem, lecz żadne z nich nie zareagowało. Nie chcieli zajmować się taką nic nieznaczącą rzeczą w tak ważnej dla obydwojgu sytuacji.

7.19.2014

The Moments of Sadico 4 "Nie macie żadnej szansy na jutro"

Ta da, napisałam to w końcu! 
Nie wyszedł, tak samo jak trójka, bo każdy wie, że nie jestem dobra w pisaniu czegoś takiego.  Raczej lepiej mi wychodzi pisanie na wesoło i chyba każdy się z tym zgodzi. 
____________________________________________________________

    NICO

Jej uśmiech, słodki śmiech... 
Długie blond włosy z wyblakłymi pasmami po farbowaniu ich sprzed laty opadały na jej ramiona, niebieskie oczy lśniły pięknym blaskiem. 
Dziewczyna siedziała przy kuchennym stole, uśmiechając się szeroko do małego chłopca siedzącego na jej kolanach. 
Malec miał ziemistą cerę, ciemne włosy oraz błękitne oczy, które lekko ,,gryzły się" z resztą jego wyglądu. 
Dziecko rozkosznie trzymało łapkę w buzi, a blondynka widząc to zaczęła nieznacznie chichotać. 
   - Cason, przestań, bo się jeszcze zadławisz - powiedziała w końcu spokojnie, wyjmując rączkę chłopca z jego buzi. Blondynka spojrzała na mnie z lekkim zdziwieniem. - Nico, dlaczego jesteś taki blady? Chociaż w sumie, ty zawsze taki jesteś. 
Dziewczyna przewróciła oczami z rozbawieniem. Chciałem coś odpowiedzieć, ale miałem wrażenie, jakbym całkiem zapomniał jak się mówi. 
   - Sadie... czy tu, naprawdę tu, jesteś? - Zapytałem w końcu niepewnie. Niebieskooka przez moment wyglądała na trochę oburzoną. 
   - Oczywiście, że tu jestem, Nico. A teraz pomóż mi przy naszym synu. 
   - Sadie, ale ty... nie żyjesz - powiedziałem półszeptem. Uśmiech Sadie nagle zniknął, a w jej niebieskich oczach pojawiły się łzy. 
    Sceneria się zmieniła. 
Stałem przy Pięści Zeusa pochylony nad drobną postacią. 
Blond włosy i wszystko, co miała na sobie ta osóbka pokryte było gęstą krwią, a z głębokiej rany na klatce piersiowej nadal płynęła jak wartki strumyk. 
Moje ręce umazane były czerwoną cieczą, a ja sam nie wiedziałem, co się stało. Jakbym dopiero przed chwilą obudził się z jakiegoś głębokiego transu. 
   - Nic-, obiecaj mi, że odwiedzisz mnie kiedyś tam... nie ważne, czy znajdę się w Elizjum, czy może w moim podziemiu - wyszeptała Sadie na jednym oddechu. Zacisnęła palce na mojej dłoni, a ja z każdą omijająca sekundą jej uścisk stawał się coraz lżejszy.
 Wtedy dotarło do mnie, że umiera, a ja nie mogłem nic zdziałać. Jedyne, co zrobiłem, to doprowadziłem ją do tamtego stanu. Gdybym nie był tak głupi, na pewno to nie miałoby miejsca. 
Chciałem wzywać pomoc, ale jakby coś mnie blokowało. Czułem, że Mojry postanowiły przerwać nić błękitnookiej, a ja byłem jedynie narzędziem w ich rękach. 
Nie byłem nawet pewien, czy to były Mojry. W końcu Sadie była Egipskim Magiem i nic nie było pewne na sto procent, co dotyczyło Magów żyjących z półbogami. Sadie właściwie była jedyną taką osobą - jej brat, Carter, ożenił się z Piper. To brzmi dziwnie, prawda? 
Piper była kiedyś Łowczynią, a od kilku miesięcy była Panią Kane i tak jakby była bardziej po stronie swojego męża. Gdyby ktoś powiedział mi to siedem lat temu, kiedy dowiedziałem się o istnieniu ,,innych bogów", na pewno padłbym ze śmiechu. 
  - Przysięgam na Styks - odpowiedziałem w końcu. Malinowe usta Sadie poruszyły się tak, jakby miały się za chwilę uśmiechnąć, lecz dziewczyna zdała sobie sprawę, że nie ma na tyle siły, żeby to zrobić. 
  - Chłopcze Śmierci... - zaczęła zachrypniętym głosem - wiem, że to nie twoja wina, że tak się stało. Nie mam ci tego za złe. 
  - Ale Sad*... - zauważyłem, że pseudonim, jaki wymyśliłem w któreś lato, kiedy nie pasował do tej roześmianej dziewczyny, w tamtym momencie idealnie oddawał jej smutny wyraz twarzy.
Sadie poruszyła bezgłośnie ustami, jakby chciała coś powiedzieć, ale z jej gardła nie wydobył się żaden dźwięk. 
Jej dłoń przestała trzymać moją rękę i opadła bezwładnie. Jej niebieskie oczy niegdyś takie pełne życia były takie... ,,martwe".
Miałem ochotę krzyczeć. Jednak jakaś wielka gula utworzyła się w mojej krtani i nie mogłem powiedzieć absurdalnie nic. 
Moje oczy zaszły łzami. Zwykłymi kroplami wody, które trzymałem ukryte we mnie przez te wszystkie lata. Wszystkie lata bez Bianci, a teraz równie dużo lat, a nawet więcej musiałem spędzić z prawie tak samo ważną w moim życiu osobą. 
      Scena ponownie się zmieniła. 
Wokół mnie było dużo innych półbogów, których znałem lub raczej nie. Koło mnie stała Sadie, ale wyglądała na parę lat młodszą, niż w przed chwilą. 
Z magnetofonu leciała jakaś piosenka. Melodia kojarzyła się z czymś radosnym, wesołym. Tekstu nie słyszałem.
Dziewczyna obok mnie - mająca różowe pasemka we włosach, a nie tylko ślady po kolorowaniu włosów przez lata - wyglądała na nieco skrępowaną. 
Ja wcale tak się nie czułem. Dobrze było zobaczyć starych znajomych i przyjaciół, z którymi kiedyś walczyło się ramię w ramię. 
Ni stąd, ni zowąd wesoła melodia się zmieniła. Zaczęła brzmieć jak... metal. 
Zauważyłem, jak do mnie i Sadie zbliżała się Thalia. Po prawie dziesięciu latach, jak się nie widzieliśmy, powinienem jej raczej nie poznawać. Jednak Grace została nieśmiertelną Łowczynią i nie mogła się starzeć, czy zmieniać. 
  - A więc to jest ta dziewczyna, o której mówiła mi Annabeth przed chwilą - Thalia zmierzyła jasnowłosą dziewczynę wzrokiem i upiła łyk swojego koktajlu owocowego. - Sadie, prawda? 
  - Zgadza się - odpowiedziała szorstko Sadie. 
Naprawdę śmiesznie było widzieć tak różniące się od siebie dziewczyny, mierzące się wzrokiem, a na dodatek... w każdej było się przez pewien okres czasowy zauroczonym. 
  - Ja, Artemida i Rachel mamy wam coś do przekazania - kontynuowała Thals, nie zważając na chłodne spojrzenie Sadie. - Nie macie żadnej szansy na jutro. 
Nico di Angelo obudził się w domku Hadesa, zlany potem. Spojrzał przelotnie na czarny zegar. 
Dwudziesta czwarta. Północ. 
W duchu syn Hadesa przeklął wszystkich Olimpijczyków. Kolejna noc zniszczona przez koszmar, który ponownie otwierał rany, które powoli zaczynały się goić za dnia. 
Zwykle widział tylko moment śmierci jego ukochanej. Tym razem jednak przypomniało mu się jedno ze Zebrań Zwycięzców, w skrócie ZZ, organizowanych co roku przez Percy'ego i Annabeth w rocznicę Bitwy o Manhattan. Thalia, Artemida i Rachel miały rację, chociaż gdy słyszał to trzy lata temu, myślał, że pęknie ze śmiechu. 
Dopiero po tym śnie zrozumiał wszystko. 
Nie było im pisane. Mojry chciały inaczej. To był ich usnuty na długo przed ich narodzinami plan. Rozłączyły tą dwójkę na wieczność. 
,,Nie macie żadnej szansy na jutro."

____________________________________________________________
Tak więc, skończyła się moja ,,przygoda" z Sadico, i myślę, że nikomu prócz mnie nie jest z tego powodu przykro. 
Rozdział czwarty się pisze, trzecia część Uwięzionych także. Myślę, że skończę ją w czwartej, jak nie już w trzeciej. 
Mam w głowie pomysł na pewne opowiadanie/one-shot. Chcielibyście poczytać o synu Percabeth, który w dziwny sposób znalazł się w świecie Minecrafta? Proszę o odpowiedź! 
"A zatem - dobrej nocy" jak to pisał Walter Blythe.

*Sad - smutny

7.13.2014

Uwięzieni w czasie 2/? [Percy, Jason i Piper]

- A więc nie dostanę buziaka? - Ciemnowłosy chłopak zrobił minę zbitego psa do swojej dziewczyny.
- Percy! - Powiedziała poważnie Annabeth. - Jesteśmy nie wiadomo gdzie, na każdym kroku chcą nam poderżnąć gardła, a ty prosisz o jakiegoś buziaka?
Dwójka półbogów postanowiła trzymać się przy wodzie - niewielkim jeziorze w zachodniej części areny - ponieważ to dawało im większe bezpieczeństwo, bo Percy był synem Posejdona i potrafił panować nad żywiołem swojego ojca.
  Zielonooki poddał się w końcu i zanurzył bose stopy w jeziorku. Raptem wstał. Miał taką minę, jak bohaterowie kreskówek, kiedy wpadnie im do głowy super fajny pomysł i zapala się żarówka.
- Leo! - krzyknął triumfalnie.
- Co Leo?
- Musimy nawiązać kontakt z Leo.
 W pierwszej kolejności włączył mikrofon przypięty do słuchawek, Annabeth zrobiła to samo. Razem powiedzieli głośno:
- Valdez! 
Na początku słyszeli jakieś ciche szumy i nie mieli  pojęcia, co je wywołało.
- Percy, Annabeth! - Usłyszeli radosny głos z drugiej strony. - Gdzie jesteście? 
- Leo, wysłałeś nas na jakąś grę w zabijanie się nawzajem - zaczęła oskarżycielskim głosem córka Ateny. 
Dobra, Valdez - powiedział Percy, przerywając swojej dziewczynie. - Wyciąg nas z tego bagna. 
- Na wewnętrznej stronie słuchawek powinien być taki mały guziczek - Leo powoli zaczął wyjaśniać coś synowi Posejdona. Percy wymacał w swoim słuchawkach guzik i na kliknął go machinalnie. 
- To nie działa! - powiedziała Annabeth.
Chwilę potem stracili kontakt z Leonem, a syn Posejdona kompletnie stracił na dosłownie kilka sekund kontakt ze światem. Z tego niby transu ocknął się bardzo, ale to bardzo makabryczny sposób. 
Jezioro, nad którym stał kilka chwil wcześniej razem z Ann przybrało czerwoną barwę, a... 
a po jego powierzchni unosiła się zmasakrowana postać. 
- Annabeth, nie!
Percy, stary, weź się w garść - powiedział sam do siebie w myślach - jesteście Herosami. Codziennie ginie jakiś heros. Annabeth i tak długo była pod błogosławieństwem bogów. Przecież oboje macie, mieliście - skorygował się natychmiast - po dwadzieścia lat... to długo, jak na półbogów. 
Syn Posejdona otarł słone łzy z policzków, gdy wytaszczył córkę Ateny na piaszczysty brzeg. Na miejsce tamtych łez przyszły następne, w jeszcze większej ilości. 
Percy próbował przypomnieć sobie, jak to się stało, że nic nie pamięta z tego, co przed chwilą zaszło. 
A jednak coś pamiętał... 
to nie było nic innego, jak dziewczyna rzucająca się z czymś ostrym na Ann od tyłu, popychającą ją do jeziora, atakującą bezbronną... nie miał pojęcia, czy przyczyną jej zgonu było wykrwawienie się, czy raczej utopienie się. Te dwie propozycje były dla niego jak najbardziej trafne. 
Wiedział tyle, że była martwa. Jego Annabeth była martwa. Kaput, koniec z nią. Nie było już z nim osoby, która nawet, gdyby zrobił najbardziej idiotyczną rzecz jaką widzieli bogowie i świat, nazwała go swoim Glonomóżdżkiem.
Percy miał niemiłe wrażenie, jakby ktoś chamsko odciął mu którąś z kończyn, albo co z wewnątrz. Jedna łza po drugiej kapały na twarz Annabeth, kiedy przyglądał się bezwładnemu ciału dziewczyny. Jego dziewczyny. 
Przeszły go ciarki na samą myśl, że miałby ją tu zostawić. Nie mógł przecież zostać przy tym miejscu, podczas gdy reszta wie o jego położeniu. 
Reszta. 
Syn Posejdona po raz pierwszy od chwili, gdy zobaczył Annabeth martwą, pomyślał o niebezpieczeństwie. Kimkolwiek była ta dziewczyna, która zabiła blondynkę, musiała czyhać na niego gdzieś w pobliżu. Musiał się z tąd wynieść i to migiem. 
Powoli wycofał się do lasu, starając się nie wywołać żadnych zbędnych odgłosów. Kiedy ostatni raz spojrzał przez ramię, gdy już był między drzewami, zobaczył, jak ta obca dziewczyna ogląda zwłoki Annabeth w poszukiwaniu jakiejś broni, żywności, lub czegokolwiek przydatnego. Percy'emy zebrało się na mdłości. 


* * *

Zapadł zmierzch, a syn Posejdona nie znalazł żadnego bezpiecznego miejsca na odpoczynek. 
Mijały godziny, aż natrafił na dwie osoby śpiące wysoko na drzewie, o rozgałęzionych gałęziach. Jasne, bez problemu mógłby się wspiąć i zabić ich we śnie, ale coś podpowiadało mu, że owe osoby zna. Wcale się nie mylił. 
Zrobił krok. Na swoje nieszczęście nastąpał na suchą gałązka, która pod jego ciężarem cicho trzasnęła. Nawet tak niepozorny dźwięk zbudził jedną z osób znajdujących się wysoko nad nim.
- K-kto tam? - Zapytała. Jej głos wydał się Percy'emu znajomy.
Syn boga mórz nie odpowiedział. Milczał jak głaz. 
- Pipes, musiało ci się coś przyśnić  - wymamrotała sennie druga osoba, przytulając szczelniej pierwszą. Ten głos również był bardzo znajomy. 
- Jason, jak mogło mi się to przyśnić? - Spytała z wyrzutem pierwsza. - Nawet nie spałam.
Jason, Pipes - te imiona Percy poznawał doskonale. To byli jego przyjaciele. 
- Pss - syknął. - To ja. 
- A nie mówiłam? - Piper zwróciła się ku Jasonowi, a chłopak nic nie odpowiedział, tylko próbował wypatrzyć przyjaciela wśród ciemności. W końcu zapytał Percy'ego: 
- Stary, co tu robisz? 
- To samo co wy - syn Posejdona wyciągnął rękę ku parze zaprzyjaźnionych półbogów, żeby pomogli mu wspiąć się po pniu na górę.
Jason wciągnął go na sąsiednią gałąź w obawie, że ta, na której jest razem ze swoją dziewczyną załamie się pod ciężarem ich trojga. 
- Percy, wiemy, że Annabeth nie żyje - powiedziała cicho Piper, a jej twarz wygięła się w grymasie. Zielonooki nie skinął głową, ani nie odezwał się. Po prostu wbił wzrok w ziemię, która była parę metrów pod nim. 
- I Nico też - dodał Jason, a Percy nagle podniósł głowę do góry. 
- Jak to się stało? - Zapytał. 
- Ten tego... nie wiemy - odpowiedziała Pipes. - Wiem, że zostaliśmy tylko my troje i musimy się trzymać razem. 
- Dopóki Valdez nie naprawi tego swojego złomu, jesteśmy tu uwięzieni - powiedział Percy. Jason wzruszył ramionami i oparł głowę o pień drzewa. 
- Nie wiem jak wy, ale ja jestem śpiący - burknął cicho. Piper przewróciła oczami. 
- No to dobranoc, Burzowy chłopcze.
Jason zamknął z rozkoszą oczy. Jedna jego ręka powędrowała pod głowę, a druga przyciągnęła do siebie Piper. 
- Dobranoc - mruknął.
Co godzinę, albo dwie zmieniali się na straży. W taki sposób dotrwali do długo upragnionego poranka.

* * *

- Jestem głodny - mruknął Percy zaraz po przebudzeniu, czując i słysząc, jak burczy mu w brzuchu. Półbóg uświadomił sobie, że ostatnim posiłkiem, jaki zjadł było śniadanie w Obozie Półkrwi. 
- To sobie coś znajdź - odezwał się Jason z sąsiedniej gałęzi, który zbudził się tuż po nastaniu świtu.
Pośpieszcie się, trzeba zmienić miejsce - ponagliła ich Piper, zwinnie ześlizgując się z drzewa i lądując na ziemi. - Coś mi mówi, że nie jest tu już bezpiecznie.
- Grozi nam śmierć głodowa - mruknął Percy, zeskakując ze swojej gałęzi. Syn Jupitera prychnął. 
- Jackson, zamknij się z tym jedzeniem. Nie tylko ty jesteś tu poszkodowany. 
Po spierzcie się. Już - syknęła Piper. Jason zszedł - a raczej zleciał - na ziemię i otrzepał koszulę, która nawet nie miała szans się ubrudzić. 
- To gdzie idziemy? - Zapytał Percy. Córka bogini miłości wzruszyła ramionami. 
- Jesteśmy w lesie, a przyszliśmy stamtąd - wskazała za siebie. - Ty, przyszedłeś stamtąd - pokazała w prawo. Po chwili namysły, kontynuowała: - A skoro zaczęliśmy w jednym miejscu, a Jas i ja szliśmy cały czas prosto to mamy do wyboru lewą stronę, albo iść prosto. 
- Lewa chyba też powinna prowadzić do początku, no nie? - Spytał Jason. 
- Nie wiem. Mam wrażenie, że powinniśmy się kierować właśnie tam, bo ktoś tam będzie czekał... 
- Clarisse - zakończył Percy - musimy odnaleźć Clarisse.
Nawet Jason musiał się w tym momencie zgodzić z synem Posejdona. 
- Coś mi się wydaje, że musimy być wszyscy razem, żeby... wiecie, powrócić - zasugerował Jason. 
- Ale to by znaczyło, że nigdy nie wrócimy, bo dwoje nie żyje - odparł Percy. 
- Mi się wydaje, że... - zaczęła Piper. Chłopcy natychmiast przestali się odzywać, dając jej możliwość zabrania głosu - że jesteśmy w przyszłości. 
- Gdybyśmy byli w przyszłości, bylibyśmy teraz starsi - zielonooki starał się obalić teorię swojej przyjaciółki. Jason potrząsnął głową, dając znak, że się z nim nie zgadza. 
- To wcale nie oznacza, że mamy być starsi. Jesteśmy po prostu w nieswojej przyszłości. 
- Nie wiem, czy zauważyliście, ale jesteśmy w miejscu, które jasno pokazuje, że Igrzyska Śmierci to nie taka bajka, jak się wydaje - wtrąciła Piper. 
Na tym dyskusja się skończyła. Trójka półbogów ruszyła w lewo, spodziewając się wrócić do miejsca, gdzie się pojawili, ale nie iść tą samą drogą drugi raz, żeby niepotrzebnie nie narażać się na ataki. Już dostatecznym cudem było to, że przeżyli tą noc. 

_________________________________________________________

Uno - przepraszam za tą nagłą przerwę, ale nie miałam czasu ani ochoty pisać przez pewien czas. 
Dos - zrobiłam w końcu ten szablon i nawet mi się podoba, jeśli nie brać pod uwagę nagłówka. Waszym zdaniem na co zasłużyłam? 
Tres - prosiłabym o jakieś komentarze, żeby wiedzieć, że żyjecie. Jak wiecie teraz, ja nadal żyję i mam nadzieję, że wy też. 
Cuatro - przepraszam za błędy, ale pisałam na telefonie... wiecie, jak to jest, więc mi wybaczycie, prawda? Proooszę! 

7.04.2014

Life Clarisse La Rue

Wpadłam na to oglądając Morze Potworów ;P Strasznie lubię Clarisse, ona jest takim... hm... prześwitem mnie w BO.
Tylko ona jest do mnie podobna z charakteru najbardziej i wyglądu... pomińmy poczucie humoru Leo, odrobinę podobności do Nyssy i czasami drętwość Annabeth, oczywiście xD  
____________________________________________________________

Życie Clarisse La Rue może się wydawać bardzo podobne, do życia innych dzieci Aresa, przerysowane. Nie, ono nie jest aż tak bardzo takie, jakie prawdopodobnie wyobrażasz sobie poza akcjami, w których uczestniczyła.
Wydaje się chamska, i w ogóle. Muszę powiadomić cię, że to nie jest do końca tak. Sprawy mają się nieco inaczej. Jej życie nigdy nie było jak z bajki.

Matka z kilkuletnią córką szły parkiem, trzymając się za ręce. 
 - Mamo... - zaczęła mała.
 - Tak, Clarisse? 
 - Gdzie jest tata? - Zapytała. Starsza kobieta wskazała palcem w górę. 
 - Gdzieś tam - odpowiedziała. 
 - W Niebie? - Ze strony dziewczynki padło następne pytanie. Mama pięciolatki spojrzała na nią i powiedziała cicho, wzdychając:
 - Kochanie, nie sądzę, żeby to było możliwe. On po prostu jest wysoko - wytłumaczyła. - Jestem pewna, że go kiedyś spotkasz. 

Matka zmarła dwa lata później z niewyjaśnionych dla niej powodów. Dopiero dużo później odkryła, że kobieta cierpiała na raka.
    Starszy przyrodni brat Clarisse, grupowy domku Aresa, był dla niej wzorem do naśladowania.
Chciała umieć posługiwać się mieczem jak on, potrafić podchodzić do każdego ryzyka i problemu z taką samą odwagą, nawet po porażce umieć odchodzić z uniesioną głową...

 - To dla ciebie, mała - powiedział jej kiedyś Lincoln, podając jej spiżowy miecz. Był dla niej za duży i ciężki. Syn Aresa widząc, że jego młodsza siostra ugina się pod ciężarem broni, dodał: - Jest taki, bo ma ci wystarczyć jeszcze na kilka lat. To tak na wyrost. 
 - Dziękuję, Lincoln.

To od niego dostała swój pierwszy miecz, pierwszą prawdziwą broń. Dzieci Aresa zawsze dostawały ją, gdy grupowy uznał, ze dorośli do tego.
   Dwa miesiące przed jej dwunastymi urodzinami, Lincoln i Edward, jej drugi starszy brat, wyruszyli na misję.
Żadne z nich nie powróciło. Zostali uznani za zmarłych, ich puste całuny zostały spalone.
Clarisse, jako najstarsze żyjące i znane dziecko Aresa, została grupową. Pierwszą dziewczyną na tym stanowisku w domku ojca od wieków.
Bycie najstarszym miało wiele wad i zalet... jedna z takich wad był fakt, że każdy w najdrobniejszym problemem przychodził właśnie do niej.

 - Clarisse, widziałaś gdzieś moją włócznie?!
 - Nie, Tom, nie widziałam twojej cholernej włóczni i nie pytaj się mnie o to po raz setny! 
 - Clarisseee...? - Zza rogu wyskoczyła Morgan, jej sześcioletnia siostra. - Widziaaałaś gdzieś moje skarpetki? 
Clarisse wzdrygnęła się, słysząc słodki głos dziewczynki. Westchnęła. 
 - Proszę cię, ty też bądź cicho! 

   Tak, jak kiedyś powiedziała jej matka, Clarisse spotkała Aresa. 
Od chwili, gdy uznał ją, dziewczyna marzyła o tym, aby go zobaczyć. Doznać tego zaszczytu. 
Zastanawiała się, jak wygląda, jaki jest... 
Zawiodła się. 
A potem jej ojciec mógł zawieść się na niej. Kiedy to Fobos i Dejmos ukradli rydwan Aresa, który także był ich ojcem. Clarisse musiała zwrócić ten rydwan do zachodu słońca. 

 - Naprawdę? - Zapytała sama siebie, gdy zauważyła, że pojazdu nie ma. Przeklęła pod nosem po starogrecku. - Nie mogliście wymyślić nic lepszego, tylko po prostu go ukraść? 
Coś zaszumiało w krzakach. Westchnęła. 
 - I co ja powiem ojcu? - Kontynuowała poirytowana. - Cóż... muszę was odnaleźć. Nie mam innej opcji... 
Dziewczyna nie zdawała sobie sprawy, jak blisko była wtedy skradzionego rydwanu. 

   Niedługo później, Clarisse została wysłana na misję. Swoją pierwszą taką. 
W grę wchodziło życie każdego półboga, który znajdował się w Obozie Półkrwi. 
Miała wyruszyć sama na Morze Potworów po Złote Runo, które było potrzebne, żeby uzdrowić sosnę Thalii. To miało naprawić barierę Obozu, żeby znów było można określić go mianem "najbezpieczniejsze miejsce na świecie dla nas, półbogów"

 - Co znowu? - Zapytała z irytacją, kiedy kolejny z marynarzy podszedł do niej. Ponownie. 
 - Panno La Rue - zaczął szkielet - mamy nieproszonych gości na statku.
 - Co? - Spytała, nagle zaciekawiona. 
 - Pan Percy Jackson, panna Annabeth Chase i pan Tyson.
Znowu ten Jackson - przeklęła w głowie syna Posejdona. - Mogłam się domyślić, że będzie za mną łaził... 

Mijały lata, starzy przyjaciele ginęli, przychodzili nowi... Obozowe życie kręciło się dalej, w swoim nudnym tempie. Tylko od czasu do czasu coś się działo, a jak już, to bardzo dużo i nagle.
Pewnego razu miała oprowadzić jednego z nowicjuszy, a wtedy nie zdawała sobie sprawy, że ta osoba będzie miała tak duże znaczenie na jej przyszłość.

 - Co to? - Zapytał chłopak, wskazując miejsce walk. 
 - Arena - odpowiedziała obojętnie Clarisse. - Chodź, pokażę ci, jak się walczy.
 - Chwila... Chyba nie zamierzasz mi zbić tyłka, no nie? 
 - Ach, czytasz mi w myślach, Rodiquez. 

Dwa lata później, kiedy Clarisse miała czternaście lat, wyjechała na wakacje do ciotki. 
Na Arizonie panował bardzo ciepły klimat, a temperatura często przekraczała trzydzieści stopni Celsjusza. 
W takich właśnie warunkach  córka Aresa musiała odbywać treningi, by przez dwa miesiące przerwy od Obozowego zgiełki po latach, nie stracić swojej doskonałej formy. 

Clarisse otarła pot z czoła po stwierdzeniu, że zrobi sobie małą przerwę. 
 - Mary, jesteśmy wolni! Wolni, słyszysz to? 
Ten głos wydawał jej się taki... znajomy. Jakby słyszała go już kiedyś. 
Potem przypomniała sobie pewnego znajomego syna Hermesa. To był Chris. 
 - Rodiquez, co ty tu robisz? 
Stala dokładnie przed nim, ale chłopak nie reagował. Zdawał się być taki... nieobecny. 

Clarisse czuła się odpowiedzialna za Chrisa, podczas, gdy ten był szalony. Mówiła do niego ze świadomością, że nie odpowie. To przytłaczało ją, ale starała się, jak mogła.
  Niedługo później, kiedy Rodiquez nie potrzebował już jej pomocy, Silena Beauregard straciła swojego chłopaka. Córka Afrodyty była przyjaciółką Clarisse. Jej jedyną przyjaciółką.

 - Proszę cię, nie płacz, Sil - powiedziała, przytulając Silenę. Córka bogini miłości spojrzała na nią zapuchniętymi od płaczu oczami. 
 - Charlie... on... nie żyje... 
 - Proszę cię, nie płacz - szepnęła Clarisse. - Przez ciebie mi też chce się płakać. 
Silena natychmiast przestała łkać. 
 - Ty, Clarissa La Rue, sławna córka Aresa, chcesz płakać przez mnie?

  Nie minęło dużo czasu, a Silena odeszła... na zawsze. Odeszła tak jak jej bracia,  Lincoln i Edward, jak Beckendorf, jak jej wróg numer jeden z domku Apolla, Michael Yew, jak cała masa innych półbogów. Śmierć była odwieczną częścią życia herosów. Rodzili się po to, aby za kilka, kilkanaście lat umrzeć w wojnie, lub zabici przez potwora, podczas misji. Byli potrzebni, żeby chronić tyłki bogów. Nic więcej. Mało który z nich dożywał do wieku ponad dwudziestu pięciu lat.

Szesnastoletnia już Clarisse uśmiechnęła się blado, patrząc, jak całun Sileny zostaje spalony. Nie cieszyła się nad jej śmiercią, wręcz przeciwnie, ale miała wrażenie, że jakiś ogromny głaz odpowiedzialności spadł właśnie jej z serca. Mogła jedynie mieć nadzieję, że jej przyjaciółka spotkała się ze swoim ukochanym tam - w Elizjum. Nieproszone łzy zleciały jej po policzku. 
 - Nie tylko ty za nią tęsknisz, uwierz mi na słowo - ktoś szepnął jej do ucha, przykrywając ciepłą kurtką. Spojrzała na tamtą osobę. Ku swojemu zdziwieniu rozpoznała twarz Chrisa, chłopaka, któremu kiedyś pomogła w trudnej sytuacji. 

Dopiero wtedy, po długim czasie zaczęli się naprawdę przyjaźnić.
W ich wzajemnych relacjach było coś niezrozumiałego dla innych Obozowiczów. Niby byli najlepszymi przyjaciółmi, a i tak non stop obrzucali się wzajemnie przezwiskami i kłócili się tylko po to, żeby za chwilę się pogodzić i sprzeczać ponownie...

 - Jeśli dalej będziesz robić tak duże i powoli te zamachy, ja cię zdążę już zabić, zanim zrobisz jedno uderzenie! - Wrzasnęła na chłopaka, pokazując na miecz. Chris tylko zachichotał. - Co w tym jest śmiesznego?! 
 - Och, nic, Clar - odpowiedział, starając nie roześmiać się głośniej. 
 - Od kiedy to jestem "Clar"? 
 - Powiedzmy, że... od dziś? 
 - Naprawdę chcesz przyspieszyć swoja śmierć? - Zapytała szorstko Clarisse, nie widząc nic śmiesznego w tym, co powiedział Rodiquez. 

Clarisse bala się myśleć o Chrisie w inny sposób, niż po prostu jak o zwykłym przyjacielu. Oczywiście w końcu musiała tak pomyśleć. Albo raczej to chłopak zrobił to pierwszy i wyprzedził ją z tymi myślami... I na jego nieszczęście, w Gwiazdkę posunął się o krok za daleko.

 - Hej, hej Clar! - Powiedział biegnąc z kubkiem gorącej czekolady, oblewając sobie przy tym sweter. 
 - Co, Rodiquez? 
 - Clar, jest Gwiazdka! - Zawołał entuzjastycznie w odpowiedzi.  
 - Po pierwsze, nie nazywaj mnie Clar. Po drugie o c... 
 - Naprawdę nie czujesz tej świątecznej atmosfery? - Zapytał z niedowierzaniem. - Czy to możliwe? 
Clarisse westchnęła z irytacja. 
 - Tak, możliwie. 
Chris uśmiechnął się, i przytulił ją z całej siły. 
 - No cóż... wszystkiego najlepszego! - Krzyknął, całując  w usta. Gdyby zaraz potem nie uciekł, na pewno miałby złamane wszystkie kości w parę minut... 

Prawie rok później musiała patrzyć, jak jej starzy znajomi odlatują latającym statkiem i może już nigdy ich nie zobaczyć na oczy... Po raz kolejny zdała sobie sprawę, jak kruche było życie człowieka półkrwi. Było takie łamliwe jak sucha gałązka pod stopami olbrzyma... to chyba było najlepsze porównanie.

- Wrócą - powiedział Chris, próbując się uśmiechnąć. - Chyba...
- Chciałabym w to wierzyć - mruknęła w odpowiedzi córka Aresa.
- Ja też, Clar. 

Nawet ja nie wiem, co działo się z nią później. Naprawdę nie wiem. Mozę starała się prowadzić normalne życie, wyszła za maż, miała dzieci? A może to wcale nie zakończyło się hapi endem...? Może zginęła na jakiejś misji, jak jej bracia? To wymaga większego wglądu w przyszłość. Wiem tyle, że zawsze będę ją pamiętać i podziwiać. Nawet, jeśli nie dostane żadnej sensownej odpowiedzi o jej przyszłości na końcu Krwi Olimpu i ta postać po prostu zaginie przyćmiona chwałą Wielkiej Siódemki.

____________________________________________________________
Zakończenie jak najbardziej kijowe i wiem to, ale nie umiałam ciągnąć tego dłużej :(