Uwaga! Cały rozdział (1 i 2 część) ma dokładnie 4.982 słowa. To najdłuższa praca, jaką w życiu napisałam O.o Mam nadzieję, że następne rozdziały będą miały objętość o połowę mniejszą >.<
Tak Vicky, 5 tyś. nie ma, ale prawie... xD
Przepraszam za błędy, ale nie chciałam, byście musieli długo czekać na ciąg dalszy tego samego rozdziału :P
_______________________________________
Idziemy w stronę domu. Trochę zaskakuje mnie, że ktoś nazwał go Wielkim Domem - spodziewałam się ogromnego budynku stylistycznie przypominający domek Zeusa, króla bogów, ale nawet cieszę się, że tak nie jest. Przynajmniej mnie nie onieśmiela, powtarzam sobie.
Podchodzimy niemal do drzwi, a ja w tym czasie oglądam go z bliska: ma zwyczajne, proste okna, a mimo to zdają się patrzeć na mnie jak na intruza. Na stoliku i fotelach wypoczynkowych leżą porozrzucane w nieładzie karty do gry. Na posadzce walają się zgniecione puszki po dietetycznej coli i pepsi.
- Raisonie, zagramy w Pacmana? - pyta ktoś nagle.
Oboje odwracamy się w tamtym kierunku. To niemożliwe!
- Nie, teraz nie. Może później - odpowiada chłopak, chowając dłonie do kieszeni.
Co, na Boga, robi tutaj Dres?
- Proszę pana... kojarzy mnie pan? Panie Dres... znaczy Des.
Niski mężczyzna o czarnych włosach układających się w loki patrzy na mnie wzrokiem, który mógłby przewiercić mnie na pół.
- Anna Bella Jackson?
Raison obserwuje nas z niemałym rozbawieniem.
- Fajna nowa ksywka, panie D. Jak się jej dorobiłeś? - pyta mojego nauczyciela.
Pan Dres milczy.
- Kim właściwie jesteś? - pytam, zniecierpliwiona.
- Dionizosem. Na pewno przerabialiście już mitologię w twojej klasie.
Kiwam głową, oczekuję, że nauczyciel powie coś więcej, wyjaśni to jakoś. Ale nie mówi nic oprócz tego, pozostawiając mnie w otępieniu, przez które łzy cisną mi się do oczu. Jestem zagubiona, a nikt nie chce pomóc mi się odnaleźć.
Pan Dres - a raczej Dionizos - odchodzi, a wtedy Rai staje obok mnie i mówi półszeptem:
- Chodź Ann, Chejron na nas czeka.
Posłusznie słucham go i idę za nim, ramię w ramię. Blondyn nie jest taki jak Adam, który chciałby trzymać mnie przy sobie i nie pozwalał mi się wypowiedzieć. Raison pozwala mi być samodzielną, ale nie odmawia pomocnej ręki - nawet nie muszę o nią prosić, po prostu czuje, kiedy jej potrzebuję. W jego niebieskich oczach jest coś znajomego, coś, co już widziałam, ale za żadne skarby nie mogę sobie przypomnieć, gdzie i kiedy. Może to tylko przewidzenie, bo widziałam Jasona, jego ojca, i muszę przyznać, że są do siebie podobni.
Jesteśmy już w środku i okazuje się, że jest znacznie większy, niż się wydawał z zewnątrz. W pokoju, w którym się znajduję stoi zniszczony stół do tenisa stołowego (nie cierpię "ping ponga"). Czy ja w nim widzę ślady po ostrzu noża?
Raison wydaje się zauważać moje zainteresowanie drobnymi pęknięciami, bo tłumaczy:
- Kiedy poznasz Clarisse, przestaniesz się dziwić. Była grupową aż do momentu, gdy urodziła drugiego syna.
Udaję, że rozumiem, co znaczy bycie grupowym, i dalej przyglądam się pomieszczeniu: widzę schody prowadzące na wyższe piętro oraz kilka drzwi i zastanawiam się, co jest za nimi.
Raison opuszcza mnie na moment, wchodzi do jednego z tajemniczych pokoi, a po chwili wraca razem z kimś innych.
Ten ktoś od pasa w dół jest siwym koniem.
- Dlaczego ją przyprowadziłeś, Raisonie? - pyta chłopaka, który idzie obok niego z rękami schowanymi w kieszeniach spodni.
- Tata o to poprosił. - Wzrusza obojętnie ramionami. - Wydało mi się, że to logiczne i całkiem rozsądne.
- Nikt, oprócz Wyroczni nie może potwierdzić, że to ona. Nawet Rachel mogłaby mieć z tym kłopot. Możemy do końca życia tego nie określić, jeśli nie odzyska wspomnień. Szanse są marne.
- Tata kazał, żeby się zapytał, dlaczego nektar działał na nią normalnie. To jakiś znak? - ciągnie Rai.
- Nie jest herosem tak jak ty, chłopcze. Jesteś tylko połową z krwi swojego ojca, ledwie silniejszym od niektórych z dzieci półboga i śmiertelnika, bo twoja matka także ma w żyłach krew bogów. Serce Anabel także pompuje boską krew, ale słabą. Słabszą od twojej. Może być córką półboga i śmiertelnika, może nawet wnuczką. Albo kimś słabszym. Ale nie, nie jest herosem, jeśli o to pytasz - odpowiada na jego pytanie Chejron.
Czuję się źle, czuję się oszukana przez jasnowłosego chłopaka - w gruncie rzeczy jest taki sam jak Adam Greene, twierdzi, że jestem kimś, kim tak naprawdę nie jestem.
- Nie mogę nic więcej powiedzieć, idźcie do Rachel. Może ona wam pomoże. - Centaur nas odprawia.
Raison patrzy na mnie swoimi błękitnymi oczami, które sprawiają, że nogi się pode mną uginają i stają się kłębkiem waty.
- Chodź Ann, nic tu po nas - mówi do mnie cierpliwie i obdarza mnie małym uśmiechem.
- Wytłumacz mi, o co tu chodzi - upieram się.
Chcę wiedzieć, co się dzieje, w co się mieszam. Coś podświadomie rozkazuje mi być spokojną, że jestem wśród przyjaciół, że ich znam; ale to nie jest prawda.
Chłopak bierze mnie za rękę tak, jakby robił to wiele razy i było to najnaturalniejszą rzeczą w życiu. Także mam takie wrażenie, ale opieram się mu, bo wmawiam sobie, że Raison jest obcy. Że nie powinnam czuć czegoś takiego.
Prowadzi mnie do schodów, ruchem ręki nakazuje bym usiadła i posłuchała tego, co ma mi do powiedzenia.
Chcę, żeby opowiedział mi wszystko, z najdrobniejszymi szczegółami o tym, co tu się dzieje, chociaż wiem, że to zapewne jest zbyt skomplikowane, by nawet napisać o tym miejscu nawet książkę, która miałaby tyle samo stron co Biblia.
Siedzę na zimnych płytkach i czekam na jego słowa.
- Słuchaj... kurczę, jak dziwnie to tłumaczyć... - Rai waha się nad czymś. - Wiesz o herosach, prawda? Oni nadal są. Żyją i istnieją, są jak normalni ludzie. Mój ojciec jest herosem, matka też. To takie naturalne. Bogowie wcale nie różnią się od ludzi, jeśli nie liczyć nadnaturalnych mocy. Czasem wtapiają się między nich, żyją jakiś czas, ale potem odchodzą na swój Olimp. A po ich wizycie prawie zawsze zostaje dziecko.
- A co z... Dionizosem? - pytam, a jego imię ciężko przechodzi mi przez gardło. Dla mnie to wciąż nikt inny jak mój wychowawca, pan Dres.
- Skąd wytrzasnęłaś taką fajną ksywkę jak pan Dres? - Chłopak znów zbacza z tematu. Powoli tracę cierpliwość nawet do niego. - No dobra, czasami on albo Chejron szukają herosów, żeby potwory nie dopadły ich pierwsze. Ale zazwyczaj robią to satyrowie. Obóz Herosów powstał po to, żeby chronić półbogów przed potworami. Jeden z nich zaatakował ciebie. Thalia mówiła, że to była chimera. Tutaj jest najbezpieczniejsze miejsce na ziemi. Ale istnieje jeszcze drugi taki obóz - Obóz Jupiter. Prócz greckiej mitologii, rzymska także jest prawdziwa. W rzeczywistości, mój ojciec jest synem rzymskiej wersji Zeusa, Jupitera. OJ jest większy i lepiej zbudowany. Panuje w nim całkiem inna rzeczywistość. Obok leży Nowy Rzym, gdzie mieszkam. Naprawdę, musiałabyś zobaczyć go sama... nie potrafię go opisać. Przepraszam.
Kiwam głową ze zrozumieniem. Mimo, że to co powiedział Rai to bardzo niewiele, to czuję się teraz pewniej.
- Mamy gdzieś iść, prawda? - pytam.
- Tak - odpowiada chłopak.
Pomaga wstać mi na nogi i znów ramię w ramię, wychodzimy przez podwójne drzwi na pole pełne czerwonych truskawek.
Ziemia i listki łaskoczą mnie w stopy, ale idę hardo przed siebie. Mijamy znów rzekę i domki bogów, droga dłuży mi się nie miłosiernie.
- Daleko jeszcze? - pytam zmęczonym głosem osła z bajki o zielonym potworze z czasów dzieciństwa mojego ojca. - Pięty mnie bolą.
- Nie, nie daleko. - Raison nie przejmuje się mną i idzie dalej. - To zaraz przy Pięści Zeusa.
- Gdzie? - Przyspieszam kroku, by go dogonić. Choć się staram, nie udaje mi się to, ale nagle jestem przy jego boku i zdaję sobie sprawę, że zaczął robić mniejsze kroki. Zapewne ze względu na mnie, ale nawet jeśli zrobił to z dobrej woli, to mam wrażenie, że uważa mnie za słabą. Nawet Chejron, ten siwy centaur, powiedział, że jestem słabsza.
Blondyn wzdycha i znów chowa dłonie do kieszeni.
- Noo... przy takiej stercie kamieni w lesie. Naprawdę wyglądają jak pięść.
Chwilę później wchodzimy do las, a wkrótce potem jesteśmy na miejscu. Raison rzeczywiście nie kłamał - kamienie układają się w nienaturalny kształt, który do złudzenia przypomina zaciśniętą pięść.
Prowadzi mnie jeszcze przez chwilę, a potem zauważam wejście prowadzące w głąb niewielkiego pagórka.
Jest zasłonięte kolorowym kocem i prześcieradłem, ale i tak je zauważam. Domyślam się, że to właśnie jest nasz bieżący cel i idę w tamtym kierunku.
Raison delikatnie odsuwa prześcieradło i wchodzi do środka, pokazując mi, żeby zrobiła to samo. Robię to bez zastanowienia.
W środku pagórka powietrze jest tak mdłe, że ledwo powstrzymuję swoje dziwne odruchy. Wszędzie dookoła pachnie wanilią oraz cynamonem, ale ktoś przesadził z pachnidłami i te dwa zapachy w takim natężeniu w zamkniętym pomieszczeniu sprawiają, że łzy cisnął się do kącików oczu. Zatykam nos i próbuję oddychać ustami, ale ciężko mi to przychodzi.
- Rachel, jesteśmy - mówi Rai, który zdaje się nie mieć kłopotów z oddychaniem tak jak ja. Albo po prostu udaje. - Jestem z Anabel.
Pocieram powieki, próbuję przywrócić sobie ostrość wzroku, kiedy zza kolejnej kurtyny prześcieradeł wychodzi kobieta. Jedyne, co widzę w świetle pachnących świec to jej rude włosy.
Rachel podchodzi do nas, mam wrażenie, że chce ze mną porozmawiać, bo otwiera usta, ale mija mnie i chłopaka. Odsłania szybko kolorowe koce za naszymi plecami, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza.
Po kilku sekundach czuję się lepiej, ale Raison na wszelki wypadek gasi niektóre świece. Jestem wdzięczna im obojgu.
- Usiądź, proszę - odzywa się do mnie płomiennowłosa kobieta.
Przez moment nie rozumiem, gdzie niby mam usiąść - nigdzie nie ma śladu po krześle, są tylko porozwieszane prześcieradła, wiele świec. Zastanawiam się, jakim cudem nie ma tutaj pożaru. Mi Bridget nie pozwalała zapalić zapalniczki nigdzie indziej jak przy piecu.
Potem dostrzegam kilka poduszek i siadam na nich. Rachel robi to samo, a Raison stoi i widocznie zastanawia się, czy nie powinien wyjść i nas nie niepokoić. Po chwili podejmuje decyzję i idzie w stronę wyjścia. Za chwilę już go nie ma.
Uważnie obserwuję Rachel, szukam jej spojrzenia, ale ona zdaje się patrzeć wszędzie, tylko nie na mnie.
- Nie jesteś sobą, prawda? - mówi cicho. - Nie kłam, nie znoszę kłamców.
- Nie wiem... - odpowiadam, a wtedy ona także spogląda mi w oczy. Patrzymy na siebie, zauważam, że nasze tęczówki mają taką samą szmaragdową barwę. - Na prawdę nic nie wiem...
- Przekaż swojej duszy... przeszukaj ją... - Jej głos jest przerażająco spokojny.
Gdy go słyszę, powieki mi się kleją, czuję napad senności.
- Nie usypiaj. Patrz mi w oczy.
Domyślam się, o co chodzi. Pamiętam, kiedy ostatni raz miałam znieczulenie miejscowe. Zszywali mi ranę na plecach, gdy spadłam z drzewa tyłem i niefortunnie rozcięłam sobie skórę na ostrych kamieniach. Po zabiegu czułam się podobnie słabo.
- Opowiedz mi coś, co pamiętasz. Jakieś stare wspomnienie. Najstarsze, które przychodzi ci na myśl - prosi rudowłosa.
Biorę wdech. Przeszukuję umysł w poszukiwaniu tak owego, ale żadne nie wydaje mi się szczególnie ważne, ani stare. Aż nagle...
- Nie wiem, czy to wspomnienie - odzywam się cicho. Chcę tylko spać, położyć się i zamknąć oczy. Nawet na tej twardej ziemi. - Zielone oczy... nie tak zielone, jak moje czy pani, ale coś takiego... jak morze. I jedno imię...
- Jakie?
Mam je na końcu języka. Jestem pewna, że słyszałam je niedawno, ale niewidzialna bariera sprawia, że nie mogę teraz powrócić do tego wspomnienia.
- Jakie? - powtarza Rachel.
- Nie... mogę...
* * *
Słyszę głosy dobiegające jakby z oddali. Czuję wodę wlewającą mi się przez nos, przez usta, uszy... to sprawia, że chcę krzyczeć. Szamoczę się, próbuję nie przegrać taj walki. Ale ona jest już zakończona. To wojna, na niej nie wolno podawać wrogowi pomocnej ręki. Wszystko mnie boli, przestaję walczyć. Wiem, że to koniec.
Czuję ostrze rozpruwające mi brzuch, czuję każdy nerw wołający do mózgu, że ta część ciała jest atakowana. Nic nie mogę poradzić.
Znów słyszę głosy. Są coraz bliższe, rozpoznaję je. Są znajome.
- Zostaw ją! - krzyczy Percy. - Co ci zrobiła?
- Nie będziemy wam podlegać! Nie będziemy wam służyć!
- Nikt nikomu nie służy, idioto!
- Preator nie pytał nikogo, czy zawszeć z wami pokój. To samowolka! - ten ktoś, kto mnie krzywdzi, ten kto sprawił mi tyle bólu, nie poddaje się.
- W takim razie, to jej wina, nie nasza!
Otwieram oczy. Chcę krzyknąć, żeby zostawił go w spokoju, ale ten krzyk zaraz po otwarciu oczu ponownie gdzieś znika. Wspomnienie zaczyna się rozlewać, staje się wyblakłe, jakbym wyciągnęła je z jakiejś powieści. Jest jedynie historyjką.
Głowa mnie boli. Nie czuję już narastającej senności, ale jestem zmęczona całym dniem w stresie i obcym miejscu. Ledwie dociera do mnie twarz Raisona, który patrzy na mnie z troską zmieszaną z przerażeniem.
Przyglądam się jeszcze raz jego niebieskim oczom, trochę żałuję, że jest blondynem. Blondyni i jedynacy od samego początku mają u mnie blachę.
Jestem przerażona, gdy odkrywam, że moja głowa znajduje się na jego kolanach. Błagam wszystkich bogów, jeśli oni rzeczywiście istnieją, bym w tym momencie nie stała się czerwonym burakiem.
- Jak długo byłam nieprzytomna? - pytam.
- Tylko kilka minut. - Rachel kładzie mi wilgotną szmatkę na czole. - Powinieneś iść z nią do skrzydła szpitalnego, jest gorąca jak patelnia - zwraca się do chłopaka.
- Wiesz, właśnie o tym myślałem - odpowiada. Jego głos jest tak zwyczajny, że niemal nie zauważam u zdaniu ukrytej ironii.
Pomaga mi wstać, a ja nie mam siły by to zrobić. Ale nie chcę wyjść na słabą - to daje mi tyle energii, że w końcu staję na nogach, chociaż uginają się one pode mną.
- Jęczałaś we śnie... - głos Rachel drży z niepokoju. - Co takiego ci się przyśniło?
- Ja... - Cała siła mnie opuszcza, jak powietrze z pękniętego balonika. - widziałam własną śmierć.
Zielone oczy Rachel otwierają się szeroko. Nie patrzy już na mnie, tylko na Rai'a.
- Idź z nią szybko. Ale zatrzymaj się przy rzece. I obserwuj... coś się wydarzy. Wysłuchuj głosów.
Wygląda na to, że to koniec jej rad. Raison nie czeka, aż pozwoli mu odejść, tylko bierze mnie pod ramię i wychodzimy. Ostrożnie stawiam każdy krok, obserwuję własne nogi, by się nie przewrócić. Oświetlenie, jakie teraz panuje, sugeruje mi, że jest już wieczór, ale nie patrzę na niebo, by się nie przewrócić. Ciężko mi nadążyć za jasnowłosym, ale widzę, że i tak zwolnił swój krok ze względu na mnie.
W końcu zatrzymujemy się, a on pozwala mi usiąść na trawie. Słyszę szum wody, cichy szmer, który powoduje, że przechodzą mnie ciarki. Jestem tuż przy małym potoku. Raison jest gdzieś niedaleko. Nie widzę go, ale czuję jego obecność.
Nagle słyszę, jak ktoś mówi:
- Frank, co się dzieje? - Mam wrażenie, że jest to Jason.
- Poważne rzeczy, Jas - odzywa się inny męski głos.
- Mów prosto z mostu.
- Nie mogę tutaj właściwie być, powinienem być w Nowym Rzymie i wybierać nowego pretora.
- Po co wam "nowy pretor"?
- Reyna... ona... umarła wczoraj w nocy.
Przez chwilę obaj milczą. Słyszę tylko odgłosy cykania świerszczy i szum rzeki.
- Co mam z tym wspólnego? Dlaczego zwracasz się do mnie? - pyta Jason.
- Chyba wiesz, o co chodzi. Ja i sejm chcemy, żebyś wrócił.
- Nie ma mowy, Frank.
Krzaki, których siedzę ukryta, szurają. To Raison musiał się ruszyć. Zauważam jego jasną czuprynę przez niewielkie szparki między gałęziami i widzę, że nieźle gimnastykuje się, żeby nie wychylić na nie głowy.
- Kto tam? - pyta ojciec Rai'a.
Odpowiadają mu świerszcze swoim cykaniem.
- Sporo ryzykuję, pojawiając się tutaj - mówi drugi mężczyzna. - Hazel jest z dziewczynkami w bunkrze, właściwie to ona powinna z tobą rozmawiać. Przy ludziach. Ale ja składam ofertę... nie ma nikogo, kto nadawałby się na jej miejsce. Oprócz ciebie, Jason.
Potem już nikt nie mówi, słyszę jedynie czyjeś kroki, ten ktoś się oddala coraz bardziej. Później druga osoba, która pozostała sama nad brzegiem rzeki, także się oddala.
Czekam jakiś czas w milczeniu, nie mogę nawet westchnąć z ulgi, że cały stres minął. Usłyszałam to słowo. Pretor. Co ono oznacza?
Raison wstaje i rozprostowuje nogi.
- Nie wierzę - szepcze chłopak, łapiąc mnie za rękę. Pomaga mi wstać.
Ja także nie wierzę, że Adam może mieć rację. Że jestem kimś innym. I jakaś przeszłość łączy mnie z zielonookim Percym.